poniedziałek, 9 listopada 2015

Arambol czyli leżący pies


... no to dolecieliśmy. Po trzydziestu kilku godzinach dotarliśmy tam, gdzie Vasco da Gama, na Goa, w Indiach. Nie ma co ukrywać, trzeba trochę poplażować. Nasze chcenie przeobraziło się w wykonanie. I tak to powinno wyglądać. Czyż nie?

Jeden dzionek odsypiania podróży w miasteczku Dona Paula i przenieśliśmy się do Arambol. Lokum znalazło się samo więc po odłożeniu plecaków w kąt przywdzialiśmy odzienie plażowe i nie wyszliśmy z niego już trzy tygodnie. Przeczytałam właśnie ten fragment Jackowi na co on odparł tylko: true ;) Miejsce jest prze-kozak. Plaża długa, knajpeczek pod dostatkiem, są ludzie, krowy i psy. Dziesiątki psów. Pierwszego wieczoru dziwiły nas rozlegające się co chwila popiskiwania. O co chodzi? W drodze powrotnej wyszło szydło z worka. Psiaki kładą się gdzie chcą, co znaczy wszędzie, więc nie wejść po ciemku na leżącego na plaży mopsa graniczy z cudem. A kumple z nich tacy jakich mało. Kto tylko przysiądzie na piachu zaraz ma jednego albo kilku takich kompanów, na pstryk. Czas spędzamy w dużej mierze na przyjemnościach. Kąpiele w przeciepłym Morzu Arabskim, opalanki, poczytki i oczywiście próbowanie specjałów kuchni indyjskiej. I tu, wiadomo, mogłabym pisać i pisać, i pisać. Wszystkie te dale, masale, kofty, paniry, warzywka, nany, roti, owoce, świeże z nich soki i królowa, masala tea. Smaki słodkie, maślane, ostre, kwaśne, korzenne. Hulaj dusza, piekła nie ma.

Jednego dzionka odwiedziliśmy Babę Banjan, mieszkającego pod drzewem banjan (figowiec bengalski) starca. Drzewo jest olbrzymie, a zapuszczające korzenie konary robią wrażenie kilkunastu drzew. Do Baby przychodzą ludzie aby z nim pobyć, o coś zapytać, zagrać, zaśpiewać. My pobyliśmy :) W drodze powrotnej zastanawialiśmy się: że też jemu się chce? Ogromny szacunek.


Wieczorami przeważnie udaje nam się znaleźć jakiś amatorski koncert, czasami z naprawdę dobrym graniem, albo idziemy na tak zwany drum circle, na plaży. Co dzień o zachodzie spotykają się tam grajkowie różnej maści i improwizują. Reszta gawiedzi słucha, albo tańczy, albo 'macha' czym popadnie. Kule, piłki, kije, hula hopy, a czasem to wszystko płonie :). 


Któregoś wieczoru ze stanu relaksu wybudziły nas dźwięki bębnów i to na ucho kilkunastu. Dźwięk doprowadził nas na plażę gdzie odbywała się ceremonia Hare Kriszna. Była figurka Kriszny mojego wzrostu, ogień, kadzidła, kwiaty i śpiew. Aha, i bębniarzy faktycznie było kilkunastu. Ciekawe było to, że ceremonia zakończyła się złożeniem figury na dnie morza. Kriszna zniknął pod wodą i w minutę na plaży zrobiło się cichutko i pusto. Jakby nigdy nic. 

W ostatnią za to sobotę trafił nam się naprawdę niezły smaczek, koncert Prem Joshua. Ale się działo. Perka, bas, flet, sitar, klawisze i indyjski śpiew. Sama radość. Po koncercie wracaliśmy nocą na skuterze i tu emocje też były nie małe ;)  

Arambol to miejsce gdzie więcej jest chrześcijan niż hinduistów. W związku zatem z tym, iż zbliża się jedno z ważniejszych świąt hindu - Diwali, jutro jedziemy na tydzień do Gokarny, świętego miasta w prowincji Karnataka. Skuterem :)

Aga.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz