środa, 14 października 2015

Ciąg dalszy 'spaceru' po Uzbekistanie


Nazajutrz pogoda zmienia się w pochmurną. Nadal jest ciepło. Dodać do tego przyjemny wiatr, spacer po ciasnych uliczkach starego miasta i nie lada przyjemność gotowa. Odwiedzamy galerię fotografii. Twórca zdjęć i właściciel galerii w jednej osobie opowiada nam historię Polaków, którzy zawędrowali tu w 1946 roku razem z armią Andersa. Były (bo większość przybyłych rozjechała się 10 lat później po całym świecie) tu polskie szkoły, sierocińce i kościoły. Pan Shavkat Boltaev zapoznał nas ze swoim projektem pt.: „Bucharscy”. Odnalazł troje dzieci z tamtych lat, obecnych osiemdziesięciolatków. Chciał wyjechać do Polski, aby udokumentować ich życia teraz. Niestety nie dostał wizy do Polski. Zdziwiło nas to bardzo, bo ambasada nie dość, że powinna dać mu wizę to jeszcze promować ten pomysł, wspierać. Nic nie rozumiem. Spotkanie to było bardzo interesującym, a na pamiątkę dostaliśmy prezent w postaci jednego z wystawionych zdjęć. Jak miło!
Kolejny dzień jest tak zimny, że mamy na sobie wszystkie ciuchy, które wzięliśmy. Za to ani jednej chmurki na niebie. A to heca. Spacerując bez celu wpada nam do ucha jakaś melodia. Węsząc w poszukiwaniu jej źródła trafiamy pod caravan serai, gdzie spotykamy Jalol’a. Jest muzykiem, który również tworzy instrumenty. Jacek znajduje u niego egzemplarz, którego szukał. Jakaś godzinka rozmów, negocjacji i szkolenia, i odchodzimy z kaszgarskim rubabem w ręku. Ma pięć strun, z czego cztery pierwsze tworzą dwie pary, a każda o takim samym brzmieniu; piąta struna to bas. Pudło rezonansowe obciągnięte jest skórą krowy. Aby uczcić zakup idziemy na koncert (jedyny znaleziony) tradycyjnych melodii uzbeckich. W instrumentarium dutar, tambur, tar, gijak, doyra i oczywiście rubab. Jest też pokaz tańca i, tu zaskoczka, mody! Baliśmy się popeliny, a wychodzimy z uśmiechami od ucha do ucha. Pokaz mody okazał się konikiem. Nowoczesne wdzianka z tradycyjnym uzbeckim sznytem. I like it!

Rano wsiadamy w pociąg i po czterech godzinach jesteśmy w Samarkandzie. Nocleg znaleźliśmy więc na miasto, hej! Jako że mamy tu tylko niecałe 2 dzionki zaczynamy od głównych atrakcji. Samarkanda jest rówieśnicą Rzymu i Aten, czyli również jednym z najdłużej zamieszkanych miast świata. Niestety jeśli mowa o dzisiejszym stanie zabytków to niewątpliwie zostawia on wiele do życzenia. Obawiam się, że po architektonicznej perełce stworzonej pod nadzorem Timura (krwawy władca i miłośnik sztuki) pozostało tylko wspomnienie. Fakt jest natomiast taki, że Registan jest po prostu przepiękny. I to w pochmurny dzień. Jak już coś jest ozdobione tutejszymi mozaikami, naprawdę robi wrażenie. Mieliśmy nawet okazję dowiedzieć się jak dokładnie je się tworzy. Jeden koleś pokazał nam wszystko krok po kroku. Byliśmy w szoku gdy dowiedzieliśmy się, że 8 godzin pracy mistrza potrzeba aby powstała jedna płytka wielkości 10 na 10 centymetrów. Dużo więcej tego dnia nie pozwiedzaliśmy gdyż rozpadało się tak niemożebnie, że od czternastej do wieczora przesiedzieliśmy w knajpeczce popijając zielony czaj. Przestało padać, a nam zachciało się spacerku. Zapuściliśmy się między ciasne uliczki starego miasta, ale nie był to najszczęśliwszy pomysł. Wszędzie było tak ciemno, że mieliśmy problem ze znalezieniem drogi. Wszędobylskie kałuże nie ułatwiały. Z przemoczonymi stopami, ale wreszcie dotarliśmy do przepięknie oświetlonego grobowca wspomnianego wcześniej Timura. Wow! Pyszny to deser na zakończenie dnia.
 

Ranek przywitał nas słonkiem i pierwszym dniem bez gorączki, miło. Odwiedziliśmy jeszcze kilka zabytków. Na ulicy zaczepia nas jeden pan i pyta czy nie chcemy zobaczyć synagogi, bo on ma właśnie klucze przy sobie to nam może pokazać. Jasne. Największe wrażenie zrobiły na nas prawie 150 letnie książki (codziennego użytku w tym miejscu) i to wydrukowane w Warszawie. Aha, no i kury, które mieszkają w podwórku synagogi od urodzenia :) Na koniec zostawiliśmy sobie obserwatorium Ulugh Bek’a. Ulugh Bek był wnukiem Timura i w przeciwieństwie do swojego dziadka, nad sztukę przedkładał naukę, a w szczególności astronomię. Kumplował się nawet z niejakim Jankiem Heweliuszem z Gdańska :). Nie dane nam było jednak obejrzenie gwiazd, obserwatorium to tylko fragment zabytkowego obiektu i tyle.
 

Wracamy do Taszkientu i pędzimy po nasze wizy. Są! Ale co to?! Jacka wiza jest w moim, a moja w Jacka paszporcie. Aaaa! Na szczęście przeklejanka poszła gładko. W samą porę. Jutro wylot.
 

Aga.



























 















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz