piątek, 4 września 2015
Xi'an - na jedwabnym szlaku
Do Xi’an (szian) docieramy nocnym pociągiem. Niestety nie udało nam się zakupić biletów na miejsca leżące więc jedziemy na tzw. hard seat’ach. W dodatku były to jedne z ostatnich w ogóle dostępnych w tym pociągu miejsc więc siedzimy w różnych wagonach. Łe…, to w końcu tylko 8 godzin jazdy (600 kilometrów).
Okazuje się, że pociąg jest zapakowany po ‘korek’, bo istnieje również opcja zakupu biletów na miejsca stojące, o o. Ja siedzę centralnie przy połączeniu dwóch wagonów z mieszczącym się tam kibelkiem i en face do dziesięciu, okupujących tą przestrzeń chłopa z brązowymi, jak jeden mąż, zębami, które to szczerzą wpatrując się we mnie. Jej, jupi… będzie klawo! Panowie nie folgują sobie w charczeniu, pluciu pod siebie i popijaniu z jednej butelki wody, po której jakoś dziwnie się krzywią. Nie mówiłam, jest super. Siedzę sobie od brzegu więc co chwilę, jak tylko moje oko się zamknie, szturcha mnie przejeżdżający wózek, ktoś się o mnie opiera – tak mija mi nocka. Jacek siedzi trzy wagony dalej, ma miejsce w środku szczęściarz (tak, bo jedno siedzenie to trzy miejsca), więc tulą się do niego siedzący z boku współtowarzysze podróży. Spotykamy się z rana tuż przed naszą stacją końcową. Pierwsze spojrzenie sobie w oczy i bez słów wiemy, że była to nasza ostatnia nocka na miejscach siedzących. Przynajmniej to ustalone ;)
Xi’an to miasto z tradycją liczącą ponad trzy tysiące lat. Uznawane jest ono za początek jedwabnego szlaku, a bywalcy jego ulic to religijna i kulturowa mieszanka pełną gębą. Mówi się, że było to miasto władców, kurtyzan, ludzi sztuki, świętych, wojowników, a przede wszystkim sprzedawców wszelkiej ‘maści’. Z tego wszystkiego widoczni gołym okiem i najłatwiej dostępni ;) są jak zwykle ci ostatni więc ku spotkaniu właśnie z nimi stawiamy swoje pierwsze, w tym tyglu, kroki. Nocny bazar, oł je… Siadamy przy stole z gazowym palnikiem umieszczonym pośrodku. W sekund kilka pojawia się na nim podzielony na dwie części garnek. W jednej części jest wywar z przypraw korzennych (całe papryczki, plastry imbiru, gałka muszkatołowa, anyż…), a w drugiej wywar krewetkowy. Do tego dostajemy dwie miseczki z orzechowymi sosami, jeden jest na ostro a drugi nie ;) Z palety przygotowanych na szaszłykowych patyczkach smakołyków wybieramy sobie co tam chcemy i gotujemy we własnym garze. Jacek rozbija bank i wpyla 48 takich ‘szaszłyczków’. Niestety nie starcza nam miejsca na próbowanie innych napotkanych pyszności, ale jako że jesteśmy w siódmym niebie wcale nam to nie wadzi.
Kolejnego dzionka jedziemy zobaczyć słynną Armię Terakotową czyli grobowe figury żołnierzy i koni. W tajemnicy przed całym światem pierwszy cesarz chiński zorganizował sobie całkiem pokaźnej wielkości grobowiec. Odkryto go dopiero 40 lat temu. Znajduje się tu ponoć 7 tysięcy figur (nie wszystkie są odkopane, prace wciąż trwają i wygląda na to, że jeszcze trochę to potrwa). Niesamowite jest to, że nie wykopano do tej pory ani jednej figury, która miałaby taką samą twarz. Czego to ludzie nie wymyślą ze strachu przed śmiercią. No i jak to było zorganizowane? Schodzi nam tu cały dzionek bo do przejścia są dwa duże hangary i jeden mały hangarek ;) Wszystko w towarzystwie tysięcy chińskich turystów oczywiście. Hmm, w sumie możnaby z nich zrobić statystów do kolejnej armii. Soras, nie mogłam się powstrzymać ;)
Aga.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz