wtorek, 8 września 2015

TURPAN – rajski smak winogron


Jadąc z dworca kolejowego do Turpanu mijamy ciągnące się bez końca winnice. Po lewej, po prawej, na przedmieściach i w centrum miasta więc naturalnym wydaje się, że pierwsze czego należy spróbować to winogrona. Białe. Słodkie. Bez pestek. Skórka chrupiąca. Przepyszne. Idealne, po prostu idealne. Od tego momentu jemy je do każdego posiłku.

Znajdujemy też tu przekozak hostel, White Camel. Część socjalna to patio w stylu garażu w hangarze, także jest się gdzie podziać. Na jednej ze ścian znajdujemy motto napisane przez naszych rodaków: kto cię z wody wyciągnie za dupę, temu będziesz pilnował chałupę!. Hmm, pierwsze słyszę, ładne ;) Ludzi, przeróżnych, kręci się tu sporo – będzie wesoło. Pierwszy dzionek to jak zwykle powolny obchód miasta. Próbowanie lokalnych specjałów (chleb popędzlowany powidłami z winogron i ostrej papryki i dopiero smażony/pieczony; naleśniki jajeczne z wybranym przez siebie miksem warzywek i różnych cudów; szaszłyczki grillowane (vege i nie); uprawiane tu melony i arbuzy; gotowane, a potem smażone jaja kurze; gotowane na twardo jaja kacze – choć nazwanie tego przysmakiem nie przejdzie mi przez gardło, smak jednak ciekawy, inny; pieczone w piecu pierożki z mięsnym farszem), zaglądanie w boczne uliczki, uśmiechanie się do wszystkich spotkanych ludzi czyli pełen relaks zwany też wchłanianiem klimatu danego miejsca.

Wypożyczamy rowery i jedziemy za miasto w okolice Jiaohe, antycznego miasta, które położone jest na klifach otoczonych z każdej strony przez rzekę (albo jej koryto). Miasto liczy sobie ponad 2000 lat i jest najstarszym i na świecie miastem zbudowanym z gliny. Niestety nie stać już nas na chińskie wejściówki więc oglądamy je z wioski na pobliskim wzgórzu. Widok nieomal jak z lotu ptaka (czy ja wspominałam niedawno jak ważna jest wyobraźnia?) :). Możemy podziwiać jego położenie. Wygląda imponująco, jak nie do zdobycia twierdza. A więc tak, w wiosce, w której wciąż są ludzie łatwiej o nawiązanie kontaktów interpersonalnych więc ruszamy aby się z nimi spotkać. Ruszamy w stronę budynków, na których temat snujemy hipotezy od ponad godziny, bo wypatrzyliśmy je już z oddali. Cztery ażurowe ściany zbudowane z cegieł (mieszanina błota i słomy), brak okien, jedna para normalnych, pojedynczych drzwi. Co to jest, do czego one służą? Podchodzimy bliżej i już w kilu drzwiach widzimy uśmiechnięte twarze i przywołujące nas ręce, zachodzimy do każdego budynku po kolei :). Te cuda to magazyny/suszarnie winogron czyli właściwie fabryki rodzynek. Bardzo to sprytne! Po kilku odwiedzinach brzuchy pękają nam z przejedzenia. Wszak wszędzie trzeba było spróbować po kiści świeżo zerwanych winogron. Takie cierpienia znosi się jednak z samą przyjemnością, a Jacek twierdzi, że na kolejną porcję owoców zawsze znajdzie się miejsce ;) W dodatku poziom cukru jest na właściwym poziomie więc z uśmiechem od ucha do ucha pedałujemy na powrót do Tulufanu (nazwa wymienna). Mijamy cmentarz, muzułmański. Groby to w większości usypane z piachu kopce z kilkoma cegłami ułożonymi na wierzchu. Gdyby nie kilka pokaźnych rozmiarów grobowców, należących pewnie do tych bogatszych, można by było nie zgadnąć, że jest to miejsce wiecznego spoczynku. Z tego co się dowiadujemy tutejsi muzułmanie (nie wiem bowiem czy to sprawa globalna) nie przywiązują wagi do śmierci a już tym bardziej do pogrzebu czy pochówku. Nie rozpaczają też długo po odejściu bliskich. Co się stało to się nie odstanie. I tak, większością zamieszkującą te tereny są Ujgurzy (70% ludności), którzy to właśnie wyznają Islam. Wszystkie napisy, szyldy, ogłoszenia, gazety są już w dwóch językach – chińskim i arabskim – średnio już tutaj chińsko.

Wracamy oczywiście pośród winnic. Nie wiem czy już wspominałam ale w Chinach (przynajmniej tam gdzie byliśmy) wzdłuż wszystkich ulic rosną wysokie drzewa więc cały czas przemieszczamy się w przyjemnym półcieniu, sama przyjemność szczególnie gdy żar z nieba się leje. I ten właśnie popołudniowy, ale wciąż upał, spędzamy w muzeum. Oglądamy sobie bardzo bogate zbiory narzędzi i naczyń, mumie, ludzkie i końskie pochodzące sprzed wieków, a znalezione i odkopane z okolicznych cmentarzy i nawet szczątki dinozaurów. Tutaj to się działo :) Wszystko to jest świetnie zachowane ze względu na panujący tu mikroklimat. Jest bardzo gorąco i sucho (bo Tulufan to właściwie miasto-oaza na pustyni) co sprzyja konserwacji zakopanych ciał, właściwie wszystkiego. Niektóre mumie mają nadal skórę i włosy. Dzięki tym wykopaliskom wiedzą tu naprawdę wiele o życiu socjalnym, które tętniło tu już przed nadejściem naszej ery.

Tak jak wspominałam w hostelu znajduje się wesoła ekipa. Wieczorem w towarzystwie trojga Belgów, dwojga Izraelczyków i paru Chińczyków idziemy ‘zabawić’ się na miasto czyli na drugą stronę ulicy i znajdującą się na piętrze dyskotekę. Dyska jak dyska – błyskotrzaski i mega głośna łupanka, ale to wszystko co jakiś czas przerywane jest spokojną muzyką Ujgurską. Wszyscy tańczą wtedy w kółeczku, dookoła, jeden za drugim machają rękami raz w jedną, raz w drugą stronę. Uroczo, bo dopiero wtedy parkiet jest pełny. A wszystko to przy nieustających strobo. Ja zauważam w tym mocno tradycyjne wychowanie. Ten wieczór to nasze pożegnanie z Turpanem (nie powiem, z przytupem się to wszystko odbyło, uhhhh) i nie wiem czy nie na dobre z Chinami. Jutro mamy pociąg do Kaszgaru, a tam to już bardziej centralna Azja niż kraj środka.

Aga.

















 














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz