Do Kashi docieramy pięknym przedpołudniem. Niby jedenasta a wszystko wygląda jakby dopiero co obudziło się ze snu i ospale zaczyna trybić. Pasuje to do naszych obrotów więc dysonansu nie czujemy i spokojnie udajemy się do centrum w poszukiwaniu miejsca na nocleg. W samym środku środka miasta znajdujemy hostel z widokiem na główny meczet Id Kah. Tak, tutaj większością (choć już nie tak znaczną, bo Chińczycy Han są tu skutecznie przesiedlani aby, tak jak dzieje się to na przykład w Tybecie, odwrócić proporcje) są Ujgurzy. Znaczna część kobietek ma zatem na głowach chusty, ale do tego spódniczki ledwo zakrywające kolanko i zdarzają się nawet krótkie rękawki. Taki Islam to ja owszem.
Postanowiliśmy tu trochę odpocząć, i zwolnić aby dostroić się do klimatu otoczenia. Nad ranem okazuje się o co chodziło z tym dopiero w południe rozkręcającym się życiem na mieście. Słońce wstaje ok. 9 rano! wg czasu pekińskiego. Ujgurzy żyją według czasu swojego, 2 godzinki wstecz – czyli słońce dla nich wstaje, jak powinno, o 7. Urzędy i cała oficjalna reszta trzymają się czasu pekińskiego. Połapać się w tym Panie… Pod naszym tarasem znajduje się kozak knajpeczka z kucharzem nazwanym przez nas, z oczywistych nie ukrywam względów, ‘Małym’. Serwują lokalny przysmak LANG PU – gotowana w symbolicznym towarzystwie ziemniaków i marchwi cieciorka, podana na makaronie z tapioki oraz kawałkach chleba i polana sosem sojowym i sosem paprykowym (oliwa/olej z pokruszoną papryką, ostre jak jasny gwint), a na wierzchu posypana tłuczonymi orzechami i posiekaną kolendrą. Wszystko na zimno. Czad! Drugie zamówienie robię już z Małym wspólnie, za barem ;) Ale to co się dzieje na nocnym bazarze po drugiej stronie ulicy zachwyca z kolej przede wszystkim Jacka. Co wieczór boryka się z problemem co tu spróbować, a wybór ma niemały: gotowane płuca, głowy, żołądki czy kopyta owcy; pieczone serca tychże czy smażone ryby; szaszłyki z mielonego czy ciętego na kawałki mięsa. Klęska urodzaju. Jedynie płuca mu nie smakowały! Od ‘suchych’ dziaduszków zajadamy gotowane kurze jajka posypane solą z dodatkiem ziół i pieczone patisony. Z wielkich garów kosztujemy gotowanych grzybów (mun białe i czarne, szitake, boczniaki, enokitake) maczanych w ostrych przyprawach. Pieczone nad żarem jajka na miękko są przepyszne. Grillowana zielenina zawinięta w cieniutkie plastry tofu rządzi. Śniadanka to natomiast świeże owoce: winogrona, arbuzy, melony i figi zagryzione na deser pączkiem obtaczanym w cukrze. Czasem zabłąka się jajo gotowane w sosie sojowym przyprawionym imbirem, anyżem i gałką muszkatołową.
Podczas takich to powolnie spędzanych głównie na trawieniu dni, wpadamy na pomysł wyprawy rowerowej po Karakorum Highway. A co! Organizujemy sobie rowery, podwózkę do Taxkorgan i worki do ryżu spełniające zadanie sakw rowerowych. Podczas przygotowań spotykamy Matana, z Izraela. Jedzie z nami. Aby lepiej się poznać wybieramy się oczywiście na kolację, do hotelu Kasir. Jedzenie jest przepyszne, a do kolacji przygrywa nam, ujgurskie dźwięki oczywiście, przeuroczy staruszek. Atmosfera sprzyja, polubiliśmy się :) Jutro z ranka starujemy.
Aga.













Brak komentarzy:
Prześlij komentarz