środa, 19 sierpnia 2015

‘Sanatorium’ czyli złe dobrego początki



Niestety mój ból kręgosłupa wciąż nie mija. Nie obejdzie się chyba bez wyleżenia, bo przez siedem dni po kontuzji, jeżdżąc dzień w dzień po wertepach, tylko go dobiłam. Mamy super lokum z gerami na dachu, w dodatku w samym centrum miasta. Poza tym po trzech miesiącach podróży zasłużyliśmy na dłuższą stopkę w jednym miejscu. Takie dwie pieczenie na jednym ogniu. 

W hostelu poznajemy plejadę ciekawych osobistości. Zakochujemy się w trzech prze-kozakach, naszych rodakach, którzy przyjeżdżają tu od 12 lat i robią mega hardcorowe wyprawy na północ, konno. Są do tego świetnymi fotografami i wspaniałymi ludźmi. Spędzamy wspólnie kilka wieczorów, gadamy, plotkujemy, wymieniamy się muzyką, książkami, poglądami i oczywiście balujemy J Panowie ruszają w trasę, a my zabieramy się wreszcie za załatwianie chińskich wiz. Pomaga nam Jillian, Amerykanka, która od trzech lat tam mieszka więc wie na co zwrócić szczególną uwagę, aby uniknąć niedopowiedzeń.

Jednego dnia jedziemy z Jillian i parą Hiszpanów na lokalny Naadam, w niedalekiej odległości od UB. Spędzamy tam parę godzin, oglądamy zapasy, zawody łuczników i cały otaczający nas ambaras. Jesteśmy ciut bliżej tego wszystkiego niż podczas Naadam w UB. Możemy zatem podziwiać tradycyjne stroje zawodników, które mienią się przeróżnymi ozdobami, haftami, krojami. W drodze powrotnej do UB, w autobusie kieszonkowcy obrabiają Jacka. Na szczęście udało im się tylko skubnąć telefon. Tutaj to normalka, w hostelu praktycznie co druga osoba wracała z miasta okradziona. Trzeba na to strasznie mocno uważać, szczególnie na dokumenty – reszta to tylko pieniądze.

Ze względu na stan mojego zdrowia rezygnujemy z konnej wyprawy. Chciał, nie chciał. Ja zostaję w łóżku. Opiekuje się mną Bartek, który mieszka tu już od pół roku i planuje tu osiąść na dużo dłużej. Plany ma świetne, bardzo mu kibicujemy i życzymy ich spełnienia. Póki co ogarnia różne tematy. Świetny chłopak. Jacek wybiera się za to na samotny trekking do parku TERELIJ (zdjęcia poniżej). Ja przez cztery dni zaspokajam głód filmowy, a mój kręgosłup po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni zaczyna się czuć lepiej. Do mojej samotni (przez kilka dni miałam ger tylko dla siebie, nice) dołącza Szymon, pozytywny chłopak, a przede wszystkim straszna gaduła. Wróże mu w przyszłości stanowisko prezydenta RP ;)

Wraca przemarznięty, przewiany i uradowany Jacek. Przygód miał bez liku: jednej nocy zamarzał; szedł cały dzień w deszczu poprzez chaszcze; pokonywał kilkanaście rzek dziennie; zaatakowały go osy, albo pszczoły gdy chciał obejrzeć znalezioną czaszkę konia i okazało się, że w środku jest ich gniazdo; spotkał węża wyglądem przypominającego grzechotnika, ale którego grzechotka nie grzechotała; jadł obiad z rolnikami spotkanymi podczas sianokosów; a na koniec odwiedził największy posąg człowieka na koniu i wrócił do UB autostopem, podczas drogi śpiewając obowiązkowo mongolskie szlagiery J Mój ci on! Przyjechał w sam raz na swoje urodziny. Świętujemy je wspólnie z Jillian, Bartkiem i Szymonem przy szklaneczce mongolskiej wódeczki i oczywiście ajragu.

Odbieramy wizy do Chin. Udało się i nie licząc kilkugodzinnego stania w kolejce podczas składania aplikacji, całkiem gładko poszło. Zostało nam jeszcze kilka dni w Mongolii więc robimy sobie wypad na Gobi.

Aga.













 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz