wtorek, 4 sierpnia 2015

MONGOLIA – wyprawa na zachodnie rubieże / część 6


Dziś dowiedzieliśmy się, przypadkiem, że ekipa ustaliła, iż wracamy jeden dzień później niż zakładał początkowy plan. Dla mnie jest to średnia wiadomość bo plecy dalej mnie bolą, ale cóż, jak mus to mus. Bez komentarza. Wczoraj nie udało nam się dojechać do zaplanowanego celu, nockę spędziliśmy po środku niczego. Docieramy nad jezioro UVS a tu, cały brzeg osaczony przez turystów. Samochody, motory, namioty, grillowanie na całego, kąpiele po kolana w wodzie, wow. Okazuje się, że jest to jezioro, które każdy Mongoł pragnie zobaczyć. A no widać wszyscy skrzyknęli się właśnie na dziś dzień. Szef zarządza rozbijanie namiotów na błotnisto-bagnisto-śmierdzącym glonem brzegu. Moje plecy słysząc to aż się przeprostowały. Dostaję za to dodatkową karimatę :)

W jeziorze jest słona woda, taka ciekawostka. Aby wejść po pas trzeba przejść z dwieście metrów. Po jednej stronie nie widać drugiego brzegu jeziora, a właściwie morza, bo tak je tu nazywają lokalsi. Po drodze widzieliśmy kilka dużo ładniejszych zbiorników wodnych. Ale legenda to legenda ;) A może jesteśmy już zmęczeni. Jest to nasz pierwszy w życiu wypad z tak dużą grupą ludzi i chyba wiemy już też, że ostatni. Przez lata wykształciliśmy sobie swój sposób podróżowania, a takie zorganizowane akcje to nie nasza bajka. W nocy przechodzi ulewa, wieje bardzo silny wiatr, który łamie kolejny już podczas tej ‘wycieczki’ namiot. Dwójka ewakuowała się zatem do auta, reszta ekipy bez szwanku. O poranku miła zaskoczka – nad jeziorem nie ma żywej duszy. Może to ta wichura wszystkich wypędziła, nie wiem, ale w takim anturażu jezioro, oj przepraszam morze, wygląda dużo bardziej korzystnie. Zbieramy się koło południa i ruszamy nad kolejne jezioro. KHETSU KHAD okazuje się jednym z najpiękniejszych, najbardziej zarujących miejsc odwiedzonych w Mongolii. Jezioro Uvs może się schować. Skalny brzeg jeziora jest w kolorze białym, a to ponoć dlatego, że za czasów Czyngis Hana poziom wody był znacznie większy i to co było pod wodą w XII/XIII wieku jest teraz stromym klifem. Słońce zrobiło swoje. Plaża to drobne kamyczki i są one w przeróżnych kolorach: białe, żółte, zielone, brązowe, różowe, w ciapki, paski… Niby Gołąb wspominał, że nie można zabierać kamieni z ich miejsca ‘zamieszkania’, ale nie mogę się oprzeć i kilka sztuk ląduje w mojej kieszeni. Sorki. Woda jest tu, jak zwykle, krystalicznie czysta. Kąpiel to zatem wręcz mistyczne doznanie tym bardziej, że widok jest na góry wyrastające na drugim brzegu. Kolejne miejsce idealne na dłuższą chwilę.

I to już koniec naszego wyjazdu, wracamy do UB. Podsumowując, przez trzy tygodnie przemierzyliśmy ponad 5400 kilometrów; odwiedziliśmy 9 prowincji i 56 dystryktów; byliśmy nad 10 największymi jeziorami Mongolii; 3 pasma górskie z najwyższymi szczytami były w naszym zasięgu (jeden z nich zdobyty); byliśmy w 5 parkach, przekroczyliśmy 3 największe rzeki i ponad 10 mniejszych. Zaskakujące. Najważniejsze dla nas jest jednak to, że mieliśmy niepowtarzalną okazję odwiedzić niezliczoną ilość rodzin nomadów, którzy zawsze byli dla nas bardzo serdeczni i gościnni. Dzięki naszym Mongolskim przyjaciołom mogliśmy w pełni, i nie jak turyści, uczestniczyć w ich tradycjach i codziennym życiu.

W UB jesteśmy 2 sierpnia w środku nocy. Mamy na szczęście rezerwację w Gana’s ger guest house więc jedziemy prosto tam aby wpakować się do mięciutkiego łóżka (po trzech tygodniach spania w namiocie to staję się naprawdę priorytetową zachcianką). Już w pokoju cieszmy się też, że jesteśmy sami i nie pachnie gotowanym mięsem ani skisłym mlekiem ;) Z rozkoszą wskakuję pod ciepły prysznic (w trasie mieliśmy go tylko raz, reszta to kąpiele w rzekach i jeziorach). Wychodzę i widzę Jacka ze skruszoną miną, a sekundę później dociera do mnie zapach… sfermentowanego mleka. Mój kochany mąż, w drodze powrotnej, załatwił sobie w ostatnim odwiedzonym gerze litrową butelkę ajragu, który właśnie wykipiał mu na dywan. Jak nie wiatr w oczy to…


Aga.



































1 komentarz: