poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Jeszcze więcej Gobi


Ruszamy autobusem do oddalonego o 550 kilometrów Dalanzadgad. Docieramy wczesnym popołudniem więc jeszcze tego samego dnia udaje nam się ogarnąć kierowcę i auto. Wytargowaliśmy zadowalającą nas cenę, a w dodatku spotykamy parkę z Hiszpanii w trakcie ogarniania tego samego tematu, dołączają więc do nas. Dzielimy się kosztami i już w ogóle jest git. Ferran i Lupe przyjechali tu jednym motorem, prosto z Hiszpanii więc dla nich 3 dniowy odpoczynek od swego pojazdu to główny cel :)

Naszym kierowcą jest Czuka – i tu mamy ogromne szczęście bo ciut, ciut mówi po angielsku więc jest nam dużo łatwiej zakomunikować mu nasze zachcianki i sprecyzować co dokładnie mamy w planie. Jest cool gościem i żartowniś. Naszym pierwszym celem jest YOLIN AM – kanion, do którego dna nie dochodzą nigdy promienie słoneczne, a lód utrzymuje się tam nawet do 9 miesięcy. Warto też dodać, że znajduje się on na środku pustyni. My jesteśmy w sierpniu i na własne oczy widzimy wciąż zalegające tam lodowe czapy. Przeszliśmy jakieś 4 kilometry kanionu i już zabieramy się do odwrotu, a tu spotyka nas jeszcze jedna bardzo miła niespodzianka – widzimy kozicę górską. Prezentuje nam się ona w całej krasie. Kanion czasami jest szerokości 3-4 metrów, dnem płynie rzeczka, którą jednym susem skubaniutka przeskoczyła. Obserwujemy ją kilka minut jak spokojnie skubie sobie trawkę czy co tam lubią kozice skubać :) Niesamowita. Jest nam już na maksa zimno bo temperatura tu nie rozpieszcza, a w dodatku od samego rana niebo jest całe w chmurach, wieje wiatr i od czasu do czasu pada deszcz. Ruszamy dalej w głąb pustyni. Na nockę zatrzymujemy się przy gerze hodowców kóz. Rozbijamy namioty. Nagle zaczyna się akcja zaganiania kóz na wieczorne dojenie. Rozgardiasz na całego, ale widać w tym też jakąś regułę. Około 60 kóz staje w dwóch rzędach, są przywiązane za głowy do sznura. Mama z córką wkraczają do akcji. Chciałam spróbować ale jak zobaczyłam jak mocno trzeba ciągnąć za wymiona, zrezygnowałam. Nie wiedziałam, że koza daje tak mało mleka. Z wszystkich sztuk panie nadoiły zaledwie pół klasycznego, cynowego wiadra. Mleka starcza im zatem tylko dla siebie.

Rano po spokojnym śniadanku z widokiem na samiuśki początek wydm ruszamy zobaczyć je w całej okazałości. KHONGORIN ELS, tak je bowiem zwą to 120 kilometrowe pasmo piaszczystych gór, których najwyższy szczyt dochodzi do 300 metrów wysokości (chociaż ta kwestia jest naprawdę bardzo sporna) a szerokość sięga 12 kilometrów. Przed południem rozbijamy namioty u samego podnóża jednej z najwyższych wydm. Jest prze-upalnie bo jak tylko opuściliśmy kanion wszelkie chmury z nieba wytarło i mamy tak zwaną przysłowiową lampę. Odpoczywamy zatem w cieniu auta J, gotujemy obiadek i napawamy się widokami. Pod wieczór wspinamy się na szczyt. Nie jest łatwo, z każdym krokiem obsuwa się człek o pół kroku więc właściwie brodzimy, ale byle w górę. Udało się. Mieliśmy też niepowtarzalną przyjemność posłuchać słynnego śpiewu – KHONGORIN ELS to nic innego jak śpiewające piaski. Wow! Ten śpiew to drgania, mega odczuwalne i słyszalne, które wydaje obsypujący się piasek, ale nie za każdym razem, nie tak łatwo to zjawisko sprowokować. Wszyscy dostaliśmy gęsiej skórki z podniecenia. Oglądamy jeszcze piękny zachód słońca i schodzimy do obozowiska oglądać rozgwieżdżone niebo. W nocy jest całkiem zimno.

Cudne jest to, że nikomu się tu nigdzie nie spieszy więc odpoczywamy sobie do obiadu i jedziemy zobaczyć płonące skały czyli BAYAN ZAG. Jest to miejsce gdzie odnaleziono pierwsze na ziemi jajo dinozaura. Śmieszne jest to, że odnalezione tu także szkielety dinozaurów znajdują się w muzeum w Nowym Jorku. Nie wiem, może tak to działa, ale dziwnie. Jeden Amerykanin, i to całkiem niedawno odnalazł tu szczątki dinozaura ale nie dostał pozwolenia na ich wywiezienie z Mongolii – no to je ukradł. Sprawa jest w toku ale grozi mu ładnych parę latek oglądania świata zza kratek. Kontemplujemy tu zatem piękno przyrody, niepowtarzalnej, jedynej - formacja skalne są w kolorze czerwonym. Nie udaje nam się znaleźć żadnych jaj ani kości więc niepocieszeni wracamy do Dalanzadgad i tym smutnym akcentem kończymy pustynną ekspedycję. Żarcik, było świetnie. Ferran i Lupe są mega luźni, spędziliśmy razem super czas, pogadaliśmy o wszystkim i o niczym, pobyczyliśmy się, a w międzyczasie odwiedziliśmy trzy fantastyczne miejsce. Jak se panie sam nie zrobisz to nikt ci nie zrobi! ;)

Aga. 






 















 




 
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz