W momencie kiedy naszym oczom ukazały się pierwsze skalne formacje Kapadocji od razu postanowiliśmy zostać tu dłużej niż początkowo zakładaliśmy. Naszą 'metą' był Garden of Capadocia w mieście Uchisar – brzmi szumnie ale… A zresztą nie będę się skupiać na minusach ;) Była kuchnia, był ogródeczek…
Aby dojechać tu ze Stambułu zajęło nam to ok. 12 godzin więc pierwszy dzionek to oczywiście bazar i próbowanie przeeeepysznych lokalnych serów, po prostu u la la. Każdego przed zakupem próbujemy i pan sprzedawca widząc jak nam smakują połowę daje nam w prezencie. Wieczorkiem odkrywamy danie o nazwie MENEMEN – smażona zielonkawa papryka z pomidorami (bez skórki) i wbitym jajkiem już na koniec smażenia. No powiem szczerze, że staje się to naszym ‘konikiem’ na pewien czas :)
Do hostelu zabieramy z autobusu parkę przesympatycznych dwudziestolatków: Miriam i Mathiasa (chłopak pochodzi z wegetariańskiej rodziny, jest już 5 pokoleniem. Cool!) i od razu czujemy się w swoim towarzystwie tak ‘luźno’, że postanawiamy wspólnie spędzić jeden dzionek. Wypożyczamy samochód i w czwórkę ruszamy na podbój Ihlara Valley zahaczając po drodze wulkaniczne jeziorko jako miły antourage do lunchu. Nie mogliśmy się również oprzeć kąpieli i małemu plażingowi. Było tak miło, że do Ihlara Valley docieramy późnym popołudniem o cały kanion ma długość około 20 kilometrów – krótka chwila na decyzję z której części rezygnujemy (no bo przecież nie damy rady przejść całości przed zachodem słońca) i jest jednogłośna decyzja – z żadnej, jakoś to będzie ;) Miejsce jest po prostu piękne, z drzew kapie ‘deszcz’ (soki drzewa). Po środku płynie rzeka a w skałach otaczających dolinę wydrążone są piętrowe ‘mieszkania’ ale i kościoły z oryginalnymi malowidłami sprzed wieków – robią wrażenie. Wydaje się nam wszystkim, że miejsce to jest idealne do życia a do tego energia, taka dobra siła jest mocno wyczuwalna. Pozazdrościć ówczesnym ludziom, że tak pięknie potrafili swoje codzienne życie wkomponować w otaczającą ich naturę, i z takim szacunkiem – nie niszcząc niczego a ‘wtapiając’ się w nią. Marzenia nie opuszczają nas przez całą drogę. Do końca szlaku dochodzimy po zmierzchu a mamy jeszcze 13 km do auta zostawionego na starcie. Łapiemy stopa i całą czwórką ładujemy się na tylne siedzenie osobowego auta – przejażdżka pełna wrażeń – 130 km/h, wyboje, zakręty – kierowca nie pozwolił nam poczuć zmęczenia po całodniowym marszu – od razu wszyscy włączyli czujność na 100%.
W Kapadocji odwiedzamy także Love Valley gdzie formacje skalne przypominają fallusy, ogromne.Jest przepiękna pogoda, słonko praży przez chmurki więc i światło nadaje otoczeniu pięknych cieni, i odcieni. Po drodze nie spotykamy nikogusieńko, a muszę przyznać, że takie spacery lubimy najbardziej więc nastroje są na 102! Doliną Miłości docieramy do miasteczka Cavusin. Jest tutaj bardzo duży kompleks mieszkalny wraz z kościołem wykuty w ogromnej skale w centrum mieściny. Ludzie mieszkali tu jeszcze 40 lat temu – niestety erozja nie pozwoliła na dalsze bezpieczne mieszkanie w tym niesamowitym ‘bloku’, zwiedzanie jest również na własną odpowiedzialność. A więc biorąc za siebie odpowiedzialność zwiedzamy – i wtedy przychodzi burza piaskowa. Piach wpada przez korytarze skalne, zawraca, skręca, podwiewa – mamy go nawet w majtasach :) Przeżycie pierwsza liga – jak to się mówi. Po burzy wracamy do ‘domu’ a w sklepie przy głównej drodze (gdzie łapiemy stopa) mamy prywatny koncert na SAZ (zaszliśmy po napitok a tu na ścianie wiszą dwa instrumenty…o, a co to za instrumenty? – pytamy, gra pan na nich? Gram – i zagrał). Zostajemy pół godzinki – koleś jest wspaniały. Zapoznaje nas również ze swoim mentorem, którego nazywa guru saz. Przez Pigeaon Valley spacerujemy późnym popołudniem i znowu światło i cienie robią magiczny klimat. Niesamowite jest to, że o każdej porze dnia i nocy jest tu kompletnie inaczej. Nie muszę wspominać, że skalne jaskinie-domy są tu wszędzie. Ludzie wciąż w ten sposób tu mieszkają. Na zachód docieramy na szczyt zamku/twierdzy (wykutego w skale oczywiście), z którego rozpościera się widok na okoliczne doliny, kaniony, góry… Jednym słowem petarda!
W ostatni dzień pada deszcz. O 17 ruszamy do Goreme na autobus do Diyarbakir (turecki Kurdystan) Jacek nie może wytrzymać. Kochanie, zdążę – obiecuje i idzie sam przebiec sprintem przez Rose Valley – no fakt, takiego go brałam ;) Przybiega uchachany od ucha do ucha – stwierdza jednak, że ubaw miał przez bieganie po skałach, które jednak ładniej wyglądają przy bezchmurnej pogodzie.
Aga.















Ha! też tam byliśmy!! :))
OdpowiedzUsuńpozdrowienia z Torunia!
czekamy na Wasz powrót i relacje LIVE :)
Madzia