sobota, 6 czerwca 2015
DIYARBAKIR - turecki kurdystan
Nocnym autobusem ‘lądujemy’ o 6 rano w Kurdystanie gdzie jesteśmy umówieni z naszym pierwszym podczas tego wypadu gospodarzem z CouchSurfing. Cudne jest to, że piekarnie i herbaciarnie są tu otwarte od wczesnego ranka więc posilamy się przepysznymi wypiekami. Jeszcze gorące ciasto z serem i korzenne bułeczki do herbatki smakują wyśmienicie. Dowiadujemy się, że nasz gospodarz wczoraj przeprowadził się do nowego mieszkania (250 m2). Przyjeżdżamy na śniadanko (drugie tego dnia :) Oliwki, sery, miody, świeży chlebek i oczywiście słodka herbata. Okazuje się też, że mamy swój pokój z łazienką i balkonem. Suat, jego żona i córeczka są bardzo mili i zapraszają nas na swoją ‘kanapę’ na jak długo potrzebujemy.
Pierwszy dzień spędzamy na pomocy w porządkach w ich nowym mieszkaniu. Przy wspólnej pracy świetnie nam się rozmawia. Wieczorkiem wymykamy się jeszcze na pierwsze oględziny miasta. Szybki spacer po dość mrocznej dzielnicy gdzie wszystkie dzieciaki bawią się w mega dużych grupach no i startują do nas po kaskę, której my nigdy nie dajemy więc robi się niezbyt miło – spadamy czym prędzej. Po drodze do mieszkania Suata na poprawę humorów koniecznie cig kofe, z dużą ilością mięty koniecznie, do tego nieodłączny ajran i już jest prawie dobrze. Aby dopełnić nasze nieśmiało wychodzące na twarze uśmiechy idziemy skosztować kurdyjskiej kawy. Serwuje nam ją Barish, jest pyszna – z kardamonem i cukrem zalana gorącym mlekiem. Od słowa do słowa i już jesteśmy umówieni z Barishem i jego 8 kolegami na jutrzejszy ranek na piknik za miastem :) Następnego dnia jesteśmy na czas. Mija pół godziny – nikogo. Cóż, poczekamy jeszcze pół i spadamy. Są, Barish zaspał, ale cała ekipa jest już w drodze. Finalnie ruszamy o 11. Miejsce, w które docieramy jest piękne. Rzeka w górskiej dolinie strzeżonej przez Gerilla (samozwańcze bojówki kurdyjskie, nikt obcy nie ma prawa tam się zjawić). Jej członkowie są poukrywani w górach i patrolują okolicę. Panowie przygotowali się prześwietnie, jest wszystko. Zadbali nawet o jedzonko dla mnie. Rozbijamy piknik (dywan) i zaczynamy od chleba i serów, wszechobecnych pomidorów i ogórków. Jest to też pierwszy raz kiedy próbujemy raki (takie tureckie ouzo – i love it!). Imprezka się rozkręca, szaszłyki (mielone mięso poprzekładane grubymi plastrami bakłażana + moja wersja grube plastry pomidora poprzekładane grubymi plastrami bakłażana) skwierczą na ognisku a my po kilku szklaneczkach raki zaczynamy kurdyjskie tańce. Jestem jedyną panią więc moja koszula jest przez cały czas zapięta po ostatni guzik niemniej jednak panowie zapraszają mnie do tańca – jest śmiesznie. Kroki wydają się łatwe ale czuję się jak słoń w składzie porcelany – chyba trzeba mieć to we krwi. O tańcach i szaszłykach czas na łowienie ryb. Nie ma opcji, i ja muszę łowić. Pach i jestem pierwszą osobą, która wyciąga rybę – jam ci od teraz bohater(ka). Jest kupa śmiechu, dobra zabawa. Czujemy się jak rybki w wodzie. Jacek pożera jeszcze kilka ‘mięsnych jeży’ pikantnych jak piorun (panowie radzą sobie z ostrością popijając wodę w rzece. Jak kto może ;) Droga powrotna to inna bajka - jako, że wszyscy uczestnicy zabawy popijali raki w najlepsze - zastanawiamy się kto będzie prowadził? Pada na największego chojraka i w akompaniamencie grającej na maksa kurdyjskiej muzyki jedziemy 160 km/h omijając pozostałych uczestników ruchu slalomem. Skupienie się na pozytywnych myślach i wspomnieniach to jedyne co nas podczas tej drogi zajmuje. Dojeżdżamy cali, ale czy zdrowi to już inna kwestia. Od stresu mam zakwasy w każdym najmniejszym punkcie ciała. Mocne postanowienie - choćby nie wiem co się działo nie wsiadam do auta z pijanym kierowcą. W sumie miło by było przeżyć jeszcze jakąś podróż ;)
Kolejne dni w Diyarbakir to oglądanie miasta, które ma drugi co do długości mur na świecie. Stare miasto jest otoczone 6 kilometrowym murem z czarnego kamienia. Spacerujemy po nim podziwiając widoki. Okolica miasta jest uważana za kolebkę ludzkości gdyż to właśnie tu swój początek mają dwie słynne rzeki: Eufrat i Tygrys. Docieramy również na spotkanie z bardzo starymi kurdyjskimi śpiewakami/bardami DENGBEJ. Są to ludzie, którzy śpiewają nawet 500-letnie pieśni ale niesamowite jest to, że są również improwizatorami – śpiewają też piosenkę o nas. Niby nic nie rozumiemy ale śpiewający wskazuje na nas i wszyscy obecni zwracają się w naszą stronę, uśmiechają i kiwają głowami. Dostajemy obowiązkowy cay i czas płynie przemiło.
Wspomnę jeszcze tylko, że jesteśmy w Kurdystanie w momencie wyborów do parlamentu. Jest to pierwszy raz kiedy dano Kurdom (40 milionowa nacja bez swojego państwa) możliwość wejścia do parlamentu Tureckiego. Wiece tutaj to tylko i wyłącznie wiece kurdyjskiej partii HDP. Koncert na głównym placu miasta robi na nas niesamowite wrażenie. Wszyscy ludzie tam zebrani łapią się za ręce i tworząc koło-ślimaka tańczą. Wszyscy są bardzo przejęci. Atmosfera jest naprawdę podniosła. Trzymamy za nich kciuki.
Aga.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)














Brak komentarzy:
Prześlij komentarz