Na dwa dni wyruszamy również do miasta Mardin oddalonego od pochłoniętej wojną Syrii zaledwie o 20 km. To jest miejsce, które wygląda jakby powstało tysiąc albo i więcej lat temu (mówię tu o starym mieście, nie obyło się bez blokowych dzielnic dla nowych pokoleń). Położone jest na wzgórzu, z którego rozchodzi się widok na…. przestrzeń. Domy zbudowane są z niemal białego kamienia, uliczki są ciasne, strome. Bazary to mega klimat – wszystko i nic. Świeże mięso, grzebienie, warzywa, mydła, kawy…. Jak ja to lubię. Wciąż jesteśmy głodni menemen’a więc papryka, pomidory i jaja lądują w naszych plecakach :)
Podczas wieczornego spaceru trafiamy do kościoła ortodoksyjnego i psim swędem oraz nie dając za wygraną stróż wpuszcza nas na trwającą modlitwę. Trzy kobiety i trzech mężczyzn śpiewają tak niesamowitymi głosami, że przechodzą nas ciarki. Obiecaliśmy, że nie będziemy robić zdjęć ani filmować – śpiew natomiast cichaczem nagrywamy. Natykamy się również na knajpkę, w której jest koncert dwóch młodych kolesi grających na gitarze i saz (również instrument strunowy) tradycyjną muzykę kurdyjską. W knajpie prócz nas nie ma nikogo, tradycyjnie zamawiamy gorący cay. Mardin nas po prostu rozpieszcza. Śpimy w guest housie w pokoju, który wkomponowany jest w skałę i ma klimat jaskini – klimat nam bardzo odpowiada. Na dziko przechodzimy przez kilka opuszczonych ‘lokali’ i znajdujemy (właściwie kilkadziesiąt metrów od naszego hostelu) mega taras z widokiem na pustkę, która rozciąga się w kierunku Syrii. Nocą jest tam jak w baśniach tysiąca i jednej nocy: pod nami miasteczko z oświetlonymi minaretami meczetów a nad nami przepiękny księżyc i gwiazdy. Wieczorne nawoływanie muezina okrasza te doznania dźwiękiem. Wieje silny wiatr – jest bosko. W ciągu dnia jest tu strasznie gorąco więc lądujemy w muzeum. Zapoznajemy się nie tylko z historią tego miejsca ale również historią fotografii – i to jest na maksa niesamowite. Oglądamy zdjęcia z tego regionu sprzed 120 lat. Czadersko. Śmiesznie ale i niesamowicie. Przy niektórych mamy ciarki. To jest to!
Czas na wyjazd, ruszamy z powrotem do Diyarbakir aby zdążyć na autobus do miasta VAN. Ale hola, hola – okazuje się to wcale nie takie łatwe. Docieramy na ‘dworzec’ i pytamy chyba 10 różnych ludzi czy i o której będzie nasz ‘autobus’. Połowa mówi, że będzie ale godziny odjazdu są różne (7, 8, 9, itd.) a połowa, że to nie jest to miejsce. Hmm… Pojawia się lokals, który jedzie w tym samym kierunku. Uff, będziemy się trzymać jego to jakoś to będzie. Nagle akcja, kolesie biegają, coś ustalają, załatwiają – jedziemy w inne miejsce ale szybko szybko szybko bo już tylko 30 minut zostało do odjazdu ostatniego busa tego dnia. Jedziemy – korki, korazony i nie wiem jak to jeszcze nazwać. Wysiadamy z naszym kolegą i decydujemy się biec tylko, że nasze plecaki nie należą do najlżejszych a nasz kolega ma walizkę na kółkach i wielki biały wór od ryżu na plecach. Wszystko mu się kolebocze… Przejmuję jego walizkę i biegnąc docieramy na 5 minut przed odjazdem autobusu. Ufff, dochodzimy do siebie przez następne pół godziny ale najważniejsze, że nie przepadnie nam autobus do Van. Tak myślimy ale gdy docieramy do Diyarbakir okazuje się wcale nie takie oczywiste – jak tu dotrzeć na dworzec?! Marszrutki nie jeżdżą a taksa jest droga na maksa. Zaczynamy negocjacje….
Aga.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz