środa, 17 czerwca 2015

miał być VAN, a wyszedł TATVAN


Po kolejnej nocce w autobusie docieramy do Van, położonego nad największym jeziorem w Turcji, do tego słonym. Szybka kalkulacja/planowanie i ruszamy jednak do Tatvan (2,5 godzinki autobusem) w którego okolicy znajduje się wulkan Nemrut, cel naszego pierwszego trekkingu. Jego kaldera wznosi się na wysokość 3050 m n.p.m. i mierzy 7200 m średnicy. Przepakowujemy się w jedynie niezbędne podczas wędrówki rzeczy (reszta ląduje w 5 gwiazdkowym hotelu na przechowanie, usługa za darmoszkę). Robimy zakupy jedzeniowe na 4 dni i ruszamy do ‘biura informacji turystycznej’ po jakiekolwiek mapy.
W Turcji, poza Stambułem oczywiście, nie jest łatwo dowiedzieć się czegokolwiek gdyż nikt nie mówi po angielsku więc znalezienie wszystkiego konsumuje dużo więcej czasu. W tzw. ‘biurze informacji turystycznej’ również nikt nie mówi w znanym nam języku a mapek jest jak na lekarstwo. Cóż, musimy sobie dać radę z tym co mamy. Ruszamy około 17 więc na pierwszy dzień idealnie, na rozchodniaka, Na łąkach spotykamy pierwsze żółwie, aż 4. Następnego dnia widzimy ich 39 w ciągu dwóch godzin (liczenie ich to nasza rozrywka i nowa miara prędkości: 20 żółwi na godzinę). Nemrut w swoim kraterze ma 5 jezior, nie możemy się doczekać. Wspinamy się na kalderę aby zobaczyć cały ‘ambaras’ z góry. B O S K O! Śniegu jest tutaj jeszcze całkiem sporo i podczas przejścia po jednym ze śnieżnych jęzorów mamy niezłą akcję – jest tak śliski, że musimy asekurować się linami. Hej przygodo! Na drugą noc docieramy do jednego z jezior, które niestety okazuje się bardzo małe, a dookoła jest mnóstwo owczych kup (woda natomiast przejrzysta). Niestety padamy z nóg i robi się ciemno więc chciał nie chciał, zostajemy. W gruncie rzeczy kozie, owcze i krowie kupy są tutaj wszędzie więc nie wiem czego się spodziewaliśmy ;). No nic, rano docieramy nad główne jezioro aby tam zaśniadać. Kąpiel (w mega zimnej wodzie, ale któż może oprzeć się lazurowej toni), gorąca kawka, chlebek i sery. I na takich to właśnie przyjemnościach oraz całodziennych ‘spacerkach’ mijają nam kolejne dni. Schodząc już w stronę jeziora, w drodze powrotnej odwiedzamy małą wioseczkę gdzie starszy pan Mehmet zaprasza nas na cay i przepyszny ser owczy (posiada sto owiec więc jest się czym dzielić. Jest to najlepszy owczy ser jaki jadłam w życiu, aż słodki. Nasz marsz tego dnia ma się skończyć przy jeziorze Van, już od kilku godzin marzymy aby wymoczyć w nim obolałe od marszu nogi. Niestety nie za długo udaje nam się tam posiedzieć gdyż ‘oblatują’ nas dzieciaki z pobliskiego obozu dla syryjskich uchodźców, podwijają mi rękawy, ‘oglądają’ zegarek i oczywiście zapraszają na herbatę. Grzecznie dziękujemy kilkanaście razy i wyrywamy się w stronę głównej ulicy aby złapać stopa do miasta Tatvan.

Aga.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz