Do Stambułu docieramy z Bułgarii w mgnieniu oka. Nawet nie zdążyliśmy wystawić naszego kartonu z napisem „ISTANBUL”, który wieziemy ze sobą od Gdyni, a już zatrzymuje się pan, który jedzie do miejscowości położonej 100 km. przed Stambułem. Nasz kierowca ‘częstuje’ nas swoim telefonem i nalega abyśmy zadzwonili do swoich bliskich w Polsce. Jak już rozmawiamy to Pan wydaje się być bardziej szczęśliwy od nas. Zastanawiam się czy nam czasami nie jest za dobrze ;) Hmmm? Nie! I jak śpiewał Dariusz Basiński w piosence ‘Krowa łakomczucha’ DOBRZE! NIECH TO TRWA! :)
Przed wyjazdem w naszą podróż dowiadujemy się, że w tym roku Polacy nie potrzebują wizy aby wjechać do Turcji co na granicy okazuje się nie prawdą i choć długo dyskutujemy z celnikami – wizę musimy zakupić. Jeszcze tylko dwa tiry (pierwszy zatrzymuje się na autostradzie w jakieś 30 sekund a do drugiego przesadza nas na parkingu, bo on nie jedzie tak blisko centrum a jego kolega) i jesteśmy w Stambule.To miasto zachwyca nas od pierwszej chwili. Położone jest na siedmiu wzgórzach co powoduje, że zawsze i wszędzie masz tu kilka razy pod górkę i kilka razy z górki, i to takich konkretnych. Całe centrum to plątanina uliczek bez ładu i składu ale klimacik jest przez to zacny. Nigdy nie wiesz gdzie i na co trafisz za kolejnym rogiem.
Na cały pobyt zatrzymujemy się w hostelu PUFFIN (puffinhostel.com) gdzie poznajemy całą ‘paletę’ ciekawych ludzi. Hostel jest w dzielnicy Besiktas. Jest tu tłoczno, gwarno i kolorowo. Knajpa na knajpie, kebab na kebabie. Od naszego lokum mamy 10 minut do Bosforu, którego kolor jest olśniewający – cały czas marzy człowiek aby wykąpać się w jego wodach niestety jest tak zatłoczony (poczynając od maleńkich motorówek, poprzez luksusowe jachty, promy pasażerskie komunikacji miejskiej po ogromne masowce i kontenerowce). Na każdym kroku widzimy twarz Ataturka, na zrobionych zdjęciach można by się pobawić w „gdzie jest Ataturk”.
‘Zwiedzanie’ zaczynamy od spacerów po uliczkach dwóch najbardziej turystycznych dzielnic - Besiktas’u i głównej dzielnicy Stambułu Beyoglu ze słynnym placem Taksim. Niemniej jednak najpiękniejsze są dla nas dzielnice: Arnavutkoy gdzie przy jest piękna marina jachtowa na Bosforze a ulice usiane są klimatycznymi domkami z drewna. Co chwilę przysiadamy na cay aby napawać się klimatem tego miejsca; Fatih, gdzie znajdujemy miejsca bez ogromu turystów. Jest tu pięknie więc ‘szlajamy’ się bez opamiętania. Odwiedzamy New Mosque i podczas wieczornej modlitwy mamy okazję posłuchać mistrza świata w recytowaniu Koranu. Duże wrażenie robi na nas również meczet Sulajmana. Powiem tak, Niebieski Meczet (do którego wchodzimy za trzecim podejściem) też jest ładny ;). Przechodząc obok jednego z meczetów (nie jest to trudne gdyż w Stambule jest ich 3000) w porze nawoływania do modlitwy urzekł nas głos muezina, był jakiś taki inny, wyjątkowy więc postanowiliśmy uczestniczyć w modlitwie, na którą ‘zapraszał’. Po skończonej ‘sumie’ przyszedł do nas i pięknie się z nami przywitał, tzn. mi podał tylko dłoń ale z Jackiem wycałował się kilka razy. Podczas pogawędki dowiedzieliśmy się, że moje ‘imię’ AGA oznacza w ich języku dostojnika/mędrca :)
Choć w Stambule odbywa się mnóstwo koncertów i muzycznych festiwali są one mega drogie – nie na kieszeń podróżnika. Niemniej jednak jako, że jesteśmy w Turcji w okresie wyborów do parlamentu, partie i ich kandydaci organizują za to wiele wydarzeń muzycznych aby przyciągnąć młodych ludzi i możemy dzięki temu być na koncercie legendarnego Tarkana (cmok! cmok!) ale również na kameralnych koncertach popowo-rockowych gwiazdek obecnych czasów.
Jako, że Turcja chlebem stoi zajadamy się wszelkimi rodzajami pieczywka. Największym naszym odkrycie i miłością okazuje się SIMIT (obwarzanek cały w sezamie). Początkowo obchodzimy go szerokim łukiem ale jak już spróbowaliśmy to nie przestaliśmy nawet na chwilkę. Świeży Ekmek posypany czarnuszką jemy na śniadania. Pide (taka turecka pizza, placek z mąki pszennej wypełniony serem/mięsem różnego rodzaju/warzywami), Gözleme (ser/szpinak zawinięty w cienki placek i pieczony na ogniu) i Lavas na lunch (to w niego zawijany jest kebab mięsny czy wegetariańska wersja CIG KOFTE: ostro przyprawiona kasza bulgur podawana z sałatą, miętą, marynatami i polana świeżym sokiem z cytryny) a na desery ciastka i oczywiście BAKLAWY – no mniami. Prócz deserów każdy posiłek zapijamy AJRANEM – taki cud natury.
Na cały pobyt zatrzymujemy się w hostelu PUFFIN (puffinhostel.com) gdzie poznajemy całą ‘paletę’ ciekawych ludzi. Hostel jest w dzielnicy Besiktas. Jest tu tłoczno, gwarno i kolorowo. Knajpa na knajpie, kebab na kebabie. Od naszego lokum mamy 10 minut do Bosforu, którego kolor jest olśniewający – cały czas marzy człowiek aby wykąpać się w jego wodach niestety jest tak zatłoczony (poczynając od maleńkich motorówek, poprzez luksusowe jachty, promy pasażerskie komunikacji miejskiej po ogromne masowce i kontenerowce). Na każdym kroku widzimy twarz Ataturka, na zrobionych zdjęciach można by się pobawić w „gdzie jest Ataturk”.
‘Zwiedzanie’ zaczynamy od spacerów po uliczkach dwóch najbardziej turystycznych dzielnic - Besiktas’u i głównej dzielnicy Stambułu Beyoglu ze słynnym placem Taksim. Niemniej jednak najpiękniejsze są dla nas dzielnice: Arnavutkoy gdzie przy jest piękna marina jachtowa na Bosforze a ulice usiane są klimatycznymi domkami z drewna. Co chwilę przysiadamy na cay aby napawać się klimatem tego miejsca; Fatih, gdzie znajdujemy miejsca bez ogromu turystów. Jest tu pięknie więc ‘szlajamy’ się bez opamiętania. Odwiedzamy New Mosque i podczas wieczornej modlitwy mamy okazję posłuchać mistrza świata w recytowaniu Koranu. Duże wrażenie robi na nas również meczet Sulajmana. Powiem tak, Niebieski Meczet (do którego wchodzimy za trzecim podejściem) też jest ładny ;). Przechodząc obok jednego z meczetów (nie jest to trudne gdyż w Stambule jest ich 3000) w porze nawoływania do modlitwy urzekł nas głos muezina, był jakiś taki inny, wyjątkowy więc postanowiliśmy uczestniczyć w modlitwie, na którą ‘zapraszał’. Po skończonej ‘sumie’ przyszedł do nas i pięknie się z nami przywitał, tzn. mi podał tylko dłoń ale z Jackiem wycałował się kilka razy. Podczas pogawędki dowiedzieliśmy się, że moje ‘imię’ AGA oznacza w ich języku dostojnika/mędrca :)
Choć w Stambule odbywa się mnóstwo koncertów i muzycznych festiwali są one mega drogie – nie na kieszeń podróżnika. Niemniej jednak jako, że jesteśmy w Turcji w okresie wyborów do parlamentu, partie i ich kandydaci organizują za to wiele wydarzeń muzycznych aby przyciągnąć młodych ludzi i możemy dzięki temu być na koncercie legendarnego Tarkana (cmok! cmok!) ale również na kameralnych koncertach popowo-rockowych gwiazdek obecnych czasów.
Jako, że Turcja chlebem stoi zajadamy się wszelkimi rodzajami pieczywka. Największym naszym odkrycie i miłością okazuje się SIMIT (obwarzanek cały w sezamie). Początkowo obchodzimy go szerokim łukiem ale jak już spróbowaliśmy to nie przestaliśmy nawet na chwilkę. Świeży Ekmek posypany czarnuszką jemy na śniadania. Pide (taka turecka pizza, placek z mąki pszennej wypełniony serem/mięsem różnego rodzaju/warzywami), Gözleme (ser/szpinak zawinięty w cienki placek i pieczony na ogniu) i Lavas na lunch (to w niego zawijany jest kebab mięsny czy wegetariańska wersja CIG KOFTE: ostro przyprawiona kasza bulgur podawana z sałatą, miętą, marynatami i polana świeżym sokiem z cytryny) a na desery ciastka i oczywiście BAKLAWY – no mniami. Prócz deserów każdy posiłek zapijamy AJRANEM – taki cud natury.
Aga.






















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz