środa, 22 lipca 2015
MONGOLIA – wyprawa na zachodnie rubieże / część 4
Plan jest taki, że aby zdobyć górę SUTAI leżącą na wysokości 4220 m. n. p. m. musimy wyruszyć bardzo wcześnie rano. Cały dzień więc organizujemy się, Gaana zdobywa info odnośnie podejścia i warunków tam obecnie panujących. Zabieramy też po drodze nowego członka ekipy: Otho – kolesia poznaliśmy już wcześniej, to on obskurowywał marmuta. Cieszymy się bo jest mega kozakiem. Przez dwa miesiące szedł samotnie przez Gobi z 40 kilogramowym plecakiem. Jego plan jest taki aby przejść całą Mongolię z buta, superancko, czyż nie?
Gaana wydaje polecenia co powinniśmy wziąć ze sobą na całodzienny trek: zupkę chińską (śniadanie), snikers, pół litra coli, pół litra wody. Tylko się z Jackiem uśmialiśmy i zaopatrzyliśmy się po swojemu: na śniadanie owsianka z orzechami, po snikersie i garści orzechów na drogę, na lunch po pierogu + herbatniki, po 1,5 litra wody na głowę. Ruszamy o 6 rano, po śniadaniu. Jestem zmasakrowana bo w nocy było tak zimno, że nie mogłam zasnąć. Spałam 2 godziny, Jacek 3. Mam nadzieję, że nic nie zapomnieliśmy bo naprawdę nie kontaktujemy. Na górę prowadzą trzy podejścia, wybieramy środkowe, najbardziej strome. Podłoże to najpierw drobne kamyczki a potem już skała. Dobrze sprawdzają się nasze buty. Niektórzy idą w przewiewnych ‘adidaskach’ więc chcą skończyć wspinanie na dojściu do granicy śniegu, bo tak, szczyt góry jest cały czas pod śniegiem. Mały bojkot i wszyscy po godzinie marszu po śniegu jesteśmy na szczycie. Jest bosko. Im wyżej tym zimniej, a my zapomnieliśmy oboje posmarować twarze kremem więc teraz są już popękane od wiatru, słońca i mrozu. Kilka chwil radości na szczycie i schodzimy. Wejście zajęło nam 6 godzin ciągłego marszu więc liczymy na ciut szybsze zejście. Ee. Wybieramy inne zejście i dochodzimy do zbocza o takim nachyleniu, że na sankach to by się człowiek zabił :) Staczamy się zatem warząc każdy krok bo podłoże to drobne kamienie na piasku więc wszystko się obsypuje a my lecimy razem z kamieniami. Jacek zalicza fikołka i na dokładkę dostaje w swoją głowę swoim własnym aparatem, który nosi w klapie plecaka. Na szczęście przeżył i to bez większego uszczerbku na głowie, wielkiego guza nie wspomnę. Ale Jacek jest do tego przyzwyczajony w Mongolii. Mają tu takie niskie, malutkie drzwi, że już kilkanaście razy przydzwonił głową w framugę także ma już za sobą rozcięcia, przytarcia, guzy itp. Po godzinie takiego ześlizgiwania się jesteśmy w dolinie, przy rzece. Jeszcze tylko parokrotne jej przejścia (bo dolina wąska i czasem nie da się rzeki obejść), pod małą górkę, z małej górki, długo przez wypłaszczenie i jesteśmy w obozie. Dwie panie nie uczestniczyły w zdobywaniu szczytu więc na wszystkich czeka obiad, to znaczy oprócz mnie.
Jeszcze tego samego wieczoru ruszamy w dalszą trasę. Jesteśmy zduci jak psioki. Siadamy z przodu bo ekipa zabiera się za grę w ‘mafię’. Ogólnie tak wyglądają nasze dzionki. Ekipa śpiewa tradycyjne piosenki mongolskie (znają ich z 10, może 15 i wałkują je non stop, a jak nie śpiewają to te same piosenki puszcza kierowca z CD), jak nie śpiewają grają w karty – niestety w takie gry, gdzie trzeba się ze sobą komunikować, a tylko troje z nich mówi po angielsku, więc trudno nam się w to wkręcić. Poziom decybeli jest zastraszająco wysoki, czasem zdarza się nawet podskoczyć ze strachu (Nome zamiast się śmiać piszczy, tak jak nastolatki, które nie widziały się jeden dzień i nagle spotykają się na mieście). Większość czasu zatem mamy na uszach słuchawki i czytamy książki albo gapimy się przez okno. I tak dziś gapimy się właśnie przez okno, jest cudnie. Dzień zbiera się ku końcowi, kolory są soczyste, zwierzyna wychodzi z norek, widzimy setki grubaśnych marmutów, małych myszek, norek itd. Mijamy przepiękne tereny z rzeką w niedalekim sąsiedztwie gór i zastanawia nas dlaczego od paru godzin nie minęliśmy ani jednego geru, ani jednego pasącego się stada choć trawa wygląda na soczystą. Zatrzymujemy się na fajkę i wszystko się wyjaśnia. Ledwo zdążyliśmy odpalić papierosy, a już byliśmy cali pogryzieni przez komary, calutcy. W dodatku biegnie na nas pojawiający się nagle i znikąd wielbłąd, wymachuje swoimi kończynami jak szalony… o co chodzi?! Dzikus zaczyna biegać w koło samochodu prychając i sapiąc. Chcąc nie chcąc, bo zrobiło się dość dziwnie – następuje akcja natychmiastowego odwrotu i jeszcze kilka minut spędzonych na wygonieniu komarów z auta. To ci przerwa. Na nockę, koło północy, docieramy do Khovd. Mamy jeden pokój w hotelu. Jest prysznic, o którym marzy każdy kto zdobył dziś Sutai. Jednak pierwsza wchodzi Nome (one nie wspinała się tylko czekała na nas w obozie) więc o kąpieli można zapomnieć L Po godzinie toaleta jest dalej zajęta, a my jesteśmy już po dwóch piwkach więc po prostu kładziemy się spać.
Kolejny dzień mamy spędzić w aucie więc wstajemy grzecznie z samego rana i po prysznicach (w godzinę wykąpali się wszyscy pozostali) schodzimy na śniadanie, a tam prócz miłej niespodzianki w postaci mojego śniadania (kromka chleba smażona w jajku) czeka na nas mega niemiła niespodzianka w postaci pijanego jak bela naszego kierowcy. Koleś przez całą noc pił a my spotykamy go przy szklance wódki. Zmuszamy go do położenia się spać i w tym czasie kminimy kto mógłby prowadzić auto. Okazuje się, że Luja coś o tym wie więc nie jest tak źle. Bagi pospał kilka godzin ale nadal wygląda jak ‘śmierć’ albo ‘idź stąd i nie wracaj’. Niestety mamy pozwolenia na wjazd w przygraniczne pasmo gór wystawione na numery rejestracyjne auta Bagiego więc nie możemy go wylać. Późnym popołudniem chcemy ruszać i cóż to, Bagi siada za kółko i nikt nawet słowem nie protestuje. Czy ja śnię? Wysiadamy z Jackiem z auta. Chcecie, spoko, możecie jechać, dajcie nam tylko nasze bagaże bo nie ma opcji abyśmy jechali z ledwo stojącym na nogach kierowcą. Nie, nie – niby wszyscy się z nami zgadzają. Wyciągam go więc za chabety z zza kierownicy i stery przejmuje Luja. Radzi sobie świetnie. Po dwóch godzinach stopka na rozprostowanie kości i akcja się powtarza. Bagi za kółko, my z auta, Luja za kółko, my do auta. Akcja powtarza się jeszcze z dwa razy. 20 kilometrów od dzisiejszego celu przegrywamy bitwę, wszyscy twierdzą, że Bagi może już jechać. Zgadzamy się ale jest to gwałt na moich postanowieniach z Turcji i jestem wściekła na siebie jak 158! Po trzydziestu minutach jesteśmy na miejscu. Jezioro TOLDO wita nas chmarą komarów ale kilka ognisk z krowich kup rozpalonych dookoła obozowiska odgania komary i pozwala nam przeżyć względnie nie pokąsanymi. Wieczór jest wyjątkowo dość cichy.
Aga.
Lokalizacja:
Darvi, Mongolia
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)










ale zdjęcia to przehuj
OdpowiedzUsuń