poniedziałek, 20 lipca 2015

MONGOLIA – wyprawa na zachodnie rubieże / część 3



Kolejnego dnia, swoim rozległym krajobrazem wita nas słynna pustynia GOBI. Jesteśmy bardzo podekscytowani, a tutejszy upał to już inna bajka, w końcu to pustynia! Mijamy stada wielbłądów, których pasą się tu setki. Hoduje się je głównie do transportu oraz dla wełny, ale również dla mleka i mięsa. Nad tymczasowym jeziorem Bogd uczestniczymy w stawianiu Buddyjskiej stupy. Całe przedsięwzięcie nadzoruj specjalnie zaproszony w tym celu z Indii mnich (rodzina fundująca stupę musi o to wszystko zadbać). Zostajemy poczęstowani pysznym jogurciko-kefirkiem, słono kwaśnym. I kolejna niespodzianka na trasie. Odwiedzamy sławne miejsce w okolicy mianowicie pomnik konia, który w ciągu 13 lat wygrał 10 biegów podczas Naadamu. Taki koń to duma dla miasteczka, a nawet dla całej prowincji. Nie wspominając jakim poważaniem cieszy się jego właściciel. 


W końcu docieramy do podnóża gór. Plan: trekking nad górskie jezioro i dojście do granicy śniegu. Pakujemy się więc i ruszamy. Pytam, czy wszyscy zabrali ze sobą wodę. TAAAK! Ok, idziemy na nockę więc mamy ze sobą spore plecaki. Przechodzimy przez rzekę i zaczyna się podejście. Okazuje się też, że nasz lider idzie na czuja. Nice :) Będzie przygoda. Podejście jest wymagające, grunt (drobne kamienie) obsuwa się spod butów. Dwie z dziewczyn słabo sobie radzą, ale ‘idą’. Nagle, pijąc wodę dostaję rozkaz: Aga, nie pij tyle! Co!?!? Wszystkim skończyła się już woda więc mojej musi starczyć dla wszystkich. Okazało się, że każdy zabrał ze sobą pół litra i wypili to w kilka minut. Tylko ja z Jackiem niesiemy sobie po 1,5 litra i to i tak z nadzieją, że spotkamy po drodze jakieś źródło. Chyba źle zadałam pytanie na wyjściu. Jestem trochę zła bo woda podczas treków jest dla mnie najważniejsza i nie wyobrażam sobie łazić po górach o suchym pysku. Zastanawia mnie też co oni w takim razie targają w tych swoich wielkich plecakach. Obóz rozbijamy po zmroku. My jesteśmy samowystarczalni więc o nic się nie martwię. Jak zobaczyłam, co panie wyjmują ze swoich plecaków to opadły mi ręce: olbrzymie kosmetyczki z przyborami do makijażu, lusterka, pudry, tusze, szminki, dodatkowe kapciuszki, ale woda się nie zmieściła… W nocy zalewa nas ulewa, w dodatku łamie jeden z dwóch ich namiotów i połowa ekipy jest przemoczona do suchej nitki. Zanim wstaliśmy zapadła decyzja: wracamy. No to wracamy. Gaana ustawia nas rzędzie i dla bezpieczeństwa w takiej sekwencji powinniśmy iść. Po 5 minutach nie zostało śladu ustawienia, ludzie się porozłazili więc schodzimy sobie z Jackiem sami. Po kilku godzinach docieramy do rzeki. Kąpiele, filtrowanie wody, ach jak przyjemnie. Humory od razu na 102. Dobija do nas połowa ekipy i razem próbujemy przejść przez rzekę, ale nurt jest tak rwący, a rzeka tak głęboka, że jakoś nam nie idzie. Nagle na koniu pojawia się pan, rzuca nam linę i w całym ekwipunku, w butach i w wodzie po pas udaje nam się przedostać na drugi brzeg. Nasz wybawca zaprasza nas do siebie na herbatkę i pyszny biały ser (taki a’la feta) owczy. Super smaczny. Dostaję go w wałówce. Na śniadanko zjadam ze smakiem z pomidorkiem, cebulą i oliwą. Oł je!

Umęczeni wsiadamy do auta i dalej przez pustynię ruszamy pod kolejne pasmo górskie. Na środku niczego spotykamy dwa gery, jeden z nich to sklepo-bar. Przed wejściem mała burda bo koleś pijany jak bela usilnie chce wsiąść na motor, a drugi równie usilnie próbuje mu to uniemożliwić. Wrzucamy coś na ząb i nawet znalazło się po zimnym piwku. Podczas dalszej drogi ukazuje się naszym oczom mały ‘gejzerek’/fontanna. Podjeżdżamy to sprawdzić. Woda tryska na kilka metrów w górę – to pustynne źródełko. Ochładzamy się, chwila relaksu w cieniu auta czyli jedynym cieniu dostępnym w zasięgu oka. Wieczorem trafiamy do wioski-oazy (znowu kompletnie inne otocznie), rośnie tu pełno drzew z bardzo grubymi pniami. Pytamy o drogę ale za chwilę i tak się gubimy, zdarza nam się to średnio raz, dwa razy dziennie więc normalka. Dzięki temu, że się zgubiliśmy trafiamy do geru hodowców wielbłądów, którzy częstują nas kefirem z wielbłądziego mleka. Najpyszniejszy kefir świata! Bez kitu.

W oddali widać już zarys naszego celu: góry Eej Khairkham. Docieramy późną nocą i śpimy pod chmurką. Z samego rana idziemy na kilkugodzinny trek. Góry okazują się podobne do naszego Szczelińca, tylko większych rozmiarów. Widzimy formacje skalne przypominające ptaka, gardło, waginę, itd. Jest to święte miejsce więc na górze składamy w ofierze ryż i ciastka. Koło południa jest upalnie, że ho ho. Czas zmykać!

W mijanej wiosce uzupełniamy zapasy. Właściciel sklepu robi sobie z nami fotkę i od razu wrzuca na fejsa po czym ciągnie Jacka za rękę na zaplecze. Za chwilę Jacek woła nas wszystkich – okazuje się, że jest tam dyskoteka. Pan właściciel włącza nam muzę, kolorofony, kulę i mamy tańce jak ta lala. Co nas tu jeszcze spotka?! Noc spędzamy na pustyni, w namiotach. Kolejny cel to góra SUTAI.


Aga. 







 































 

2 komentarze:

  1. sądzę, że warto po powrocie pomyśleć o napisaniu książki podróżniczej :))), to nie żart; bloga czyta się na jednym wdechu, a foty są doskonałe, naturalne, spontaniczne, ....; trzymajcie tak dalej kerim131

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kerimie nasz najkochańszy, dzię ku je my! nie tylko za te słowa ale za całe wsparcie, zawsze i wszędzie, i za twój uśmiech :)

      Usuń