Piękny poranek. O wybrykach naszego kierowcy nikt nie wspomina. Ani nikt go nie gani, ani on nie przeprasza. Dla mnie jest to niebywałe. Nie wtrącam się. Widocznie zamiatanie pod dywan jest tu mile widziane. Już taka ich panie metodka! Dojeżdżamy do prowincji Bayan-Ulgi, którą zamieszkuje grupa etniczna Kazachów. Ludzie stąd mówią nawet w innym języku, który nie jest zrozumiały dla Mongołów. Ich gery również znacznie się różnią od tych dotychczas spotkanych: są większe, dużo większe i w środku są ładniej zdobione. Mają łóżka z baldachimami i powieszonymi nad głowami amuletami odstraszającymi złe moce, konstrukcję podtrzymuje jedna belka, nie dwie, jest stół i krzesełka a ściany są obleczone kolorowymi materiałami w tradycyjne wzory. Ślicznie. Kuchnia Kazachska również trochę się różni. Jest oczywiście mięso, herbata i produkty mleczne ale troszkę w innym wydaniu. Odwiedzamy też rodzinę, która ma pięciu synów i wszyscy są zapaśnikami więc ger przystrojony jest głównie ich medalami, a przed wejściem rozstawiona jest własnej roboty siłka.
Wieczorem docieramy do miejsca, gdzie potrzebujemy wspomnianych wcześniej pozwoleń na wjazd. Musimy czekać na pograniczników do rana bo brama wjazdowa jest zamknięta na kłódkę o tej porze. Śpimy pod chmurką i z samego rana jak otwierają granicę zanosimy nasze dokumenty do kontroli. Po godzinie mamy pozwolenie na wjazd. Zostajemy na cały dzionek nad jeziorem KHOTON. Jezioro to połączone jest rzeką z kolejnym jeziorem, woda jest przeczysta i roi się tu od ryb. Spotykamy czworo lekarzy z Rosji, przyjechali tu na weekendowe wędkowanie. Jacek od razu się z nimi zaprzyjaźnia :) Częstują go rybką w różnym wydaniu i oczywiście zakrapiają wczesne śniadanko wódeczką. Przemiło. Rosjanie odjeżdżają a my zaczynamy świętowanie urodzin Undry. Przygotowaliśmy mały paśnik, są napitoki, co chwilę uskutecznimy kąpiele w jeziorze. Mogłabym tu zostać kilka dni ale plan jest napięty i z rana ruszamy dalej. Kawałek dalej idziemy znaleźć wodospad. Spacerek w jego poszukiwaniu jest przemiły bo towarzyszy nam widok na ośnieżone szczyty gór, spływające z nich rwące rzeki, dookoła zielone lasy i do tego widziane z góry gery, które w słońcu wręcz świecą bielą.
A teraz jedziemy doliną, no można powiedzieć śmierci. Wokół jest górzyście ale szaro, nie mijamy też żadnych gerów, a jedynie dziesiątki grobów. Kamienne grobowce (usypane kopce) mijamy przez kilka godzin jazdy. Robi to wrażenie. Taką to traską docieramy do podnóża najwyższej góry w Mongolii – KHUTEN (4374 m. n.p.m.), a zaraz obok stoi równie piękna TAVAN BOGD (4104 m. n.p.m.) – jest, no można powiedzieć bosko. Ale poranek to dla mnie totalna klapa. Budzę się z wysoką gorączką i nie mam siły otworzyć oka. Czuję się tak źle, że nawet mi nie żal straconego trekkingu. Cały dzień przesypiam w namiocie. Reszta rusza pod tak zwane lodowe jezioro. Wyciąg z relacji Jacka, tak w kilku słowach: grupa rozdziela się już na początku choć nikt nie zna trasy, ale jest to chyba jeden z lepszych aspektów; przepiękne tereny i właściwie idealne na samotny spacer; ośnieżone szczyty, które wyglądają jakby były na wyciągnięcie ręki; mijane końsko-wielbłądzie karawany, czad.
Cały kolejny dzień, przemierzając pustynno-kamienisty krajobraz z jeziorami i górami majaczącymi w oddali, spędzamy w aucie aby dojechać nad jezioro UVS. Droga jest mega wyboista, a my siedzimy z tyłu gdzie najbardziej rzuca. Podczas jednego takiego wyskoku spadam na tyłek z takim impetem, że coś strzela mi w krzyżu – klapa na całego. Oby to było chwilowe bo przed nami jeszcze tydzień ‘przygody’. Aby zminimalizować ból przesiadam się na miejsce obok kierowcy. Na biednego to nawet kura… ;)
Aga.












Brak komentarzy:
Prześlij komentarz