W Irkucku małe zakupy aby uzupełnić zapasy owsianki i orzechów, kilka smakołyków prosto do brzucha i ruszamy marszrutką do Listwianki. Znajdujemy tu pole namiotowe u Nikolaja. Kola dopiero zaczyna (tej wiosny kupił tu właśnie tradycyjny drewniany dom z pięknym ogrodem) więc wszystkie udogodnienia pojawiają się na naszych oczach w momencie gdy o nie zapytamy: prysznic z ciepłą wodą prosto z rzeki, umywalka zamocowana do tarasu. Najfajniejszy jest wychodek z widokiem na Bajkał :) Razem z nami jest tu młoda parka z Sankt Petersburga i Oskar, z Niemiec. Wspólny wieczór Kola umila nam herbatką z samowara i własnej roboty bimbrem z cedrowymi szyszkami. Pycha! Jutro zapowiada się dzień spacerowicza ;)
Tak też się stało i dnia drugiego robimy obchód po Listwiance. Odwiedzamy muzeum jeziora Bajkał – oglądamy rybki, foczki, poznajemy genezę powstania jeziora, a nawet ‘nurkujemy’ batyskafem w jego głębinę i na samo dno (był to pokój stylizowany na batyskaf gdzie przez okna można było oglądać film ale jedna pani by się upewnić spytała czy to aby nie naprawdę schodzimy na dno :)
Wieczorkiem próbujemy kolejnych specjałów: sałatkę z morskiej trawy, suszone, wędzone na ciepło i zimno ryby). Planujemy również trekking na następny dzionek: Balszoje Koty. Pierwsze o czym wszyscy wspominają w kontekście wycieczki do rybackiej wioski Balszoje Koty (wioska, do której nie prowadzi żadna droga lądowa) to ochrona przed kleszczami. Do mapy trasy dołączona jest ulotka jak bardzo jest to ważne. Zabezpieczeni jak trzeba ruszamy z samego rana. Pierwsza część trasy to kilka godzin ciągłego wchodzenia pod górkę. Jak już docieramy do szczytu, na którym jest punkt widokowy na Bajka i góry po drugiej stronie jeziora, nie widać nic bo mgła i dym który dociera tu przez pożary z Buriacji, skutecznie zasłaniają wszystko dookoła. Cóż było mówić…. a tu nagle przed naszymi nosami przelatuje sowa – taka rekompensata, była piękna. Jak się wdrapywało to wiadomo, że teraz będziemy schodzić więc kilka godzin, zygzakiem tarabanimy się w dół. Potem traska jest już wzdłuż brzegu, widoki są pierwsza klasa. Przygotowana profesjonalnie ścieżka nie oszczędza, chodzimy stromymi klifami, zboczami kamienistych gór. Przed samą wioską udaje nam się zobaczyć foczki, takie szare bojki – są bardzo śmieszne. Do wioski docieramy chwilę przed odpłynięciem promu, który zabiera nas z powrotem do Listwianki gdzie czeka nas nagroda za całodniowy marsz – BANIA! Kola rozpala ogień i nagrzewa banię do 80 stopni. Jest tak gorąco, że zakładamy czapki filcowe bo strasznie parzą nas uszy. Ja nie daję rady ale Jacek jak szalony okłada się brzozowymi witkami zamoczonymi w wodzie. W przerwach polewamy się lodowatą wodą i pijemy gorącą herbatę. To jest to. Jacek jeszcze przez dwie godziny po skończonym ‘seansie’ ma na całym ciele czerwone plamy i poci się strasznie. Kola i jego luba Natalia zapraszają nas rybną zupę (ja dostaję jabłko) i wioski koniaczek.
Następnego dnia budzę się tak rześka jakbym świeżo wyszła spod prysznica, niesamowite uczucie. Widocznie wczoraj zostawiłam w bani wszystkie poty ;) Następnego dnia ja mam dzień relaksu z książeczką, a Jacek wypożycza rower i zalicza jeszcze obserwatorium słońca (niestety niedostępne dla zwiedzających).
Wieczorkiem próbujemy kolejnych specjałów: sałatkę z morskiej trawy, suszone, wędzone na ciepło i zimno ryby). Planujemy również trekking na następny dzionek: Balszoje Koty. Pierwsze o czym wszyscy wspominają w kontekście wycieczki do rybackiej wioski Balszoje Koty (wioska, do której nie prowadzi żadna droga lądowa) to ochrona przed kleszczami. Do mapy trasy dołączona jest ulotka jak bardzo jest to ważne. Zabezpieczeni jak trzeba ruszamy z samego rana. Pierwsza część trasy to kilka godzin ciągłego wchodzenia pod górkę. Jak już docieramy do szczytu, na którym jest punkt widokowy na Bajka i góry po drugiej stronie jeziora, nie widać nic bo mgła i dym który dociera tu przez pożary z Buriacji, skutecznie zasłaniają wszystko dookoła. Cóż było mówić…. a tu nagle przed naszymi nosami przelatuje sowa – taka rekompensata, była piękna. Jak się wdrapywało to wiadomo, że teraz będziemy schodzić więc kilka godzin, zygzakiem tarabanimy się w dół. Potem traska jest już wzdłuż brzegu, widoki są pierwsza klasa. Przygotowana profesjonalnie ścieżka nie oszczędza, chodzimy stromymi klifami, zboczami kamienistych gór. Przed samą wioską udaje nam się zobaczyć foczki, takie szare bojki – są bardzo śmieszne. Do wioski docieramy chwilę przed odpłynięciem promu, który zabiera nas z powrotem do Listwianki gdzie czeka nas nagroda za całodniowy marsz – BANIA! Kola rozpala ogień i nagrzewa banię do 80 stopni. Jest tak gorąco, że zakładamy czapki filcowe bo strasznie parzą nas uszy. Ja nie daję rady ale Jacek jak szalony okłada się brzozowymi witkami zamoczonymi w wodzie. W przerwach polewamy się lodowatą wodą i pijemy gorącą herbatę. To jest to. Jacek jeszcze przez dwie godziny po skończonym ‘seansie’ ma na całym ciele czerwone plamy i poci się strasznie. Kola i jego luba Natalia zapraszają nas rybną zupę (ja dostaję jabłko) i wioski koniaczek.
Następnego dnia budzę się tak rześka jakbym świeżo wyszła spod prysznica, niesamowite uczucie. Widocznie wczoraj zostawiłam w bani wszystkie poty ;) Następnego dnia ja mam dzień relaksu z książeczką, a Jacek wypożycza rower i zalicza jeszcze obserwatorium słońca (niestety niedostępne dla zwiedzających).
Aga.







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz