sobota, 13 lutego 2016

Doliny, wyżyny, doliny, wyżyny...

 

Ze zwariowanego świata Jonbeel Mela ruszyliśmy dalej, w stronę Meghalaya. Droga była po prostu przepiękna. Jak tylko przekroczyliśmy granicę stanu zaczęły się pagórki. A jak już minęliśmy Shillong, stolicę stanu, no to zaczęło się jak w raju. Wysokie kaniony z przepięknymi dolinami, wodospady, jeziora. Niby nie jest wysoko, ale nasze skutery ledwo dojechały do Cherrapunji, leżącej na 1300 m n.p.m wioseczki, okrzykniętej najbardziej deszczowym miejscem na ziemi. Przez dziesięć dni pobytu nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu, choć całkiem ładnie się chmurzyło. W końcu jest zima, pora sucha. Temperatura w dzień kilkanaście stopni na plusie, w nocy na plusie stopni kilka. Po zmierzchu odzienie wierzchnie robi się mokre w kilka minut. Coś jest na rzeczy.

W Cherrapunji spotkaliśmy ponownie 'naszych' Rosjan z Majuli oraz Irę, zaczarowaną 'powsinogę' z Moskwy i Jamesa (reallybigbikeride.com), który na rowerze śmiga ze Stambułu... Miła kompania. Zapoznaliśmy się tutaj również z mieszkańcami regionu, czyli grupą etniczną Khasi i ich kuchnią oczywiście. No cóż, chrześcijanie, więc wieprz trzy razy dziennie. A jeśli już ktoś serwuje indyjskie jadło to jest tak pełne oleju i innych tłuszczy, że ledwo da się to przełknąć. Smak to już kwestia gustu, ale tutejszy nie jest naszym konikiem. Tak jak twierdzą lokalsi - to nie są Indie, to Meghalaya - i tak jest, a widać to nawet na 'gołe oko'. Nie ma sari, nie ma koszul i spodni na kant, nikt nie odpowiada na namaste, a nawet najstarsze pokolenie mówi po angielsku super pięknie.
 

Dostaliśmy zaproszenie na obchody dnia niepodległości. Zaczęło się paradą z pochodniami, a skończyło wielką kolacją ze świnią na sposobów tysiąc i okraszoną występami młodzieży. Jako, że zmieniliśmy właśnie klimat, nie mamy za wiele mocy na ucztowanie i świętowanie. Żołądki zawsze potrzebują minimum dwóch dni na przyzwyczajenie się do nowości i nasze domagają się 'odpoczynku' właśnie dziś, podczas uczty. Wyszło nam na zdrowie, bo następnego dnia, z nadmiaru mięsnego tłuszczu, leczy się Ira. Jacek doszedł do siebie pierwszy, więc zostawił mnie leniuchującą w słońcu, a sam ruszył na rozchodniaczka. Spotkał grających w 'lotki', a właściwie loty (właściwa nazwa to Khnam), panów. Gra bardzo lokalna i bardzo poważana. Zawodnicy to nie byle gracze, to specjaliści. Przed pojedynkiem modlą się i odprawiają specjalne rytuały. A zakłady można stawiać w specjalnym okienku w centrum miasteczka ;) Stawki często sięgają kilkudziesięciu tysięcy rupii, więc nie są to żadne przelewki.
 
Po kilku dniach na 'wysokościach' zapuszczamy się w dolinę, do Nongriat, pomieszkać troszkę w sercu deszczowego lasu. Jest znacznie cieplej, a piękniej dosłownie o niebo. Jest to miejsce gdzie roi się od tak zwanych żywych mostów, uplecionych z konarów i gałęzi wciąż żyjących drzew. Niesamowite i bardziej trwałe niż te zbrojone stalową liną (te omijałam przechodząc korytem rzeki, jednak spryt możliwy tylko porą suchą). To, jak żywe mosty są 'skonstruowane' to jakaś bajka. Gałęzie drzewa z jednego brzegu rzeki plączą się z tymi z przeciwległego, zawijają się w różnych kierunkach, wrastają na powrót w ziemię lub inne drzewo. Klawo jak cholera!
 

W Nongriat udaje nam się zalokować w bambusowej chatce z paleniskiem, więc wreszcie jajecznica na maśle na śniadanko. No i miód. Roi się tu od drzewek cytrusowych więc miód właśnie cytrusami smakuje, jest nadzwyczajnie przepyszny, dziko cudowny. Więcej nam do szczęścia nie trzeba, tym bardziej, że okolica bogata jest w naturalne sadzawki/oczka wodne tworzące się w korytach rzeki i pod wodospadami, w których z upodobaniem codziennie moczymy swoje cztery litery. Może moczymy to za duże słowo, bo temperatura wody to jakieś kilka stopni, ale jej przejrzystość i otoczenie wręcz zmuszają do kilkuminutowej kąpieli. A potem już tylko jak żabki na liściach wygrzewamy się w słońcu na ogromnych głazach, ciumkając miodek i popalając biri (tytoń zawinięty w liść).

Klimat tego miejsca dobrze odda historia z kurą, zwykła domową kurą. Siedzimy sobie leniwie na tarasie i rozkoszujemy się widokami. Cisza jak makiem zasiał, tylko jakaś psina zaszczeka od czasu do czasu, dziecko zakwili, ojciec beknie. Na rosnące obok pomarańczowe drzewko wskoczyła rzeczona kura. Heh, myślę sobie - grzęda jak ta lala. Ale kura nie poprzestała na pierwszej gałęzi i z namysłem, badając 'teren' wspina się coraz wyżej i jak już dotarła do najwyższej gałęzi, usadowiła się na niej z widokiem na całą dolinę, i spędziła tam ponad pół godziny. Jak być kurą, to tylko w Nongriat ;)

Jeden z naszych lokalnych kolegów zaprosił nas na niedzielny mecz w piłkę nożną. Mówi, że teraz to już mają piłkę więc można sobie fajnie pograć. Wcześniej grali cytryną ;) Musicie wiedzieć, że tutejsze cytryny są wielkości i kształtu pomelo więc nadają się idealnie. Niemniej jednak piłka to piłka. Ekipa na boisku wygląda cudnie. Jeden zawodnik jest w super korkach, drugi na boso, inny bez butów i tylko w jednej skarpecie z dziurą na całą piętę, kolejny w klapkach...A gra zacięta jak tylko można. No i jest pierwsza 'kraksa'. W zderzeniu ucierpiał koleś w jednej skarpecie. Ułamany kawałek zęba i rozcięty policzek. Jeden z zawodników szybko wyskoczył do lasu i po minucie wrócił z przeżutym już liściem jakiejś rośliny. Powstałą papkę zaaplikował krwawiącemu kumplowi. Kilka chwil i krwotok ustał, a poszkodowany, jak gdyby nigdy nic, wrócił do gry.
 

Oj poodpoczywaliśmy jak należy więc ruszamy dalej. Mijamy Guwahati i jedziemy południowym brzegiem Brahmaputry. Przepięknie przejeżdżało się przez ogromny na niej most. Długość około trzech kilometrów, bo sama rzeka w tym miejscu jest szeroka na ponad dwa kilometry. I oczywiście ludzie pracujący na wodzie. Obrazek jak z onet podróże normalnie ;) Po calusieńkim dniu jazdy docieramy wreszcie do Siliguri. Padamy na pyski, dosłownie pyski, bo jesteśmy prawie czarni. Dziś zrobiliśmy rekord w przejeździe skuterem - 280 kilometrów, przy średniej dziennej w granicach 160. No bo jak ostatni dzień to z przytupem ;)

Zostawiamy w Siliguri nasze pojazdy i przesiadamy się w autobus. Przed nami kilka dni w stanie Sikkim. Zaczynamy od Namchi. Odwiedzamy tam wzgórze, na którym wznosi się potężny posąg Shivy otoczony dziesiątkami świątyń oraz przeciwległe wzgórze, na którym to wznosi się z kolei prawie 40 metrowa statua Guru Rinpoche, świętego patrona Sikkim. Pogoda jak ta lala, więc takie spacerniaczki to sama przyjemność. Do tego rozkoszujemy się smaczkiem lokalnie robionych brandy i wyrobów piwowarskich. Takie wydanie relaksu, wcześniej niemożliwe ze względu na prowadzenie pojazdów ;)

Kolej na Gangtok. I co?, i spotykamy się znowu z Irą, James'em, tym od roweru i Mike'iem, miłośnikiem ptaków i człowiekiem z energią z innej planety, który jest najprawdopodobniej biegunem po prostu - od kilkudziesięciu lat w drodze. Kilka wspólnie spędzonych wieczorów ładuje nasze baterie, które znacznie nam się już jazdą na skuterach wyczerpały. Bez żartów, nieziemskie wręcz skupienie, które jest potrzebne gdy jeździsz po drogach Indii jest bardzo eksploatujące.

Do Sikkim przyjechaliśmy na obchody 2143 Tybetańskiego Nowego Roku (09/02/2016). Chcieliśmy spędzić go w jednym z klasztorów w wyższych partiach stanu, ale pogoda tam jest już typowo zimowa, więc gra z dotarciem tam nie jest warta świeczki. W Gangtok za to pada, a czasami leje. Nie ma mowy o trekkingu czy tego typu przyjemnościach, wszyscy siedzą w domach i patrzą w ogień. Zostajemy zatem w Gangtok, z ekipą. Pielgrzymi z Bhutanu przyjechali tu specjalnie aby świętować nowy rok w tutejszym klasztorze. To my też, z nimi, na ile można. Modlitwy mnichów trwają od wczesnego ranka, ludzi jest po prostu ogrom. Wszyscy mają na sobie tradycyjne stroje i wyglądają pięknie. Faceci w czarnych rajtuzach i wdzianku do kolan, z dużo za długimi rękawami i w naturalnych kolorach. Kobiety w 'sukniach' w cieniutkie paski, wszystko stonowane, więc kompletnie odmienne od krzykliwych i rażących kolorów indyjskich sari. Aha, to nie Indie - to Sikkim ;)

No i tyle jeśli chodzi o nasze obchody Losar. Miało być z przytupem, ale pogoda swoje... Więc jak nie trekking w górach, to co? Wypożyczamy furkę i w towarzystwie naszych nowych kolegów jedziemy na cały dzionek do oddalonego o trzydzieści kilometrów, pięknie położonego klasztoru. Śpiewający modlitwy mnisi, wylegujące się w słońcu psy, trele ptaków, widok na ośnieżone góry i my. Nie ma tego złego...

Aga.
















































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz