Na podbój Assamu wyruszyliśmy 2 stycznia, A.D. 2016. Jak już wspominałam jedziemy na Majuli. Skutery przygotowane – mam nadzieję – więc ruszamy. Przed nami do zrobienia około 800 kilometrów, więc nie oszukując się, bite 5 dni jazdy. Do dzieła!
Zjechanie z Darjeeling okazało się nie lada wyzwaniem. Zaczęliśmy wcześnie rano, fakt, ale do samego południa na drogach było mega ślisko. Wszystko przemoczone mgłą, a zakręt goni tu zakręt. Jak tylko zjechaliśmy w dolinę rzeki sytuacja stała się bardziej przyjazna użytkownikom i mogliśmy ‘pruć’ jak szaleni. A i kondycja dróg również mile nas zaskoczyła. Pierwsza nocka to Falakata i na nasze nieszczęście, odbywające się tu zawody stanowe w badmintona. Wszystkie noclegownie full. Przypada nam niebywała nora. Przytulniej i czyściej jest w piwnicy w moim rodzinnym domu. Dobra, stało się, zapomniane.
Kolejnego dnia droga do Barpety. Już na starcie widoczki poprawiają nam nastroje. Jedziemy praktycznie cały czas przez plantacje herbaty i non stop mijamy olbrzymie drzewa. Nigdzie do tej pory nie widziałam takiej ilości przeogromnych drzew co właśnie w Indiach. Te największe jakie znam z naszego kraju to przy nich krzaki dosłownie. Tego dnia pobiliśmy rekord i przejechaliśmy 230 kilometrów, ale z niezbyt miłą akcją. Jadąc przez wioskę nagle ktoś na mnie wskoczył i zaczyna szarpać. Policjant. What the f… Nie wiedząc o co chodzi i widząc odjeżdżającego Jacka staram się opanować sytuację, ale gdzie tam. Koleś drze się jak oszalały i nie przestaje szarpać mnie i skutera. Udaje mi się wreszcie zjechać na pobocze, koleś wyszarpuje kluczyki ze stacyjki i odchodzi. Co jest grane? Podchodzę do budki, w której siedzi szeryf, zdejmuję kask, okulary i chustkę z twarzy, i szef dębieje. Nawet nie zdążyłam się dowiedzieć o co chodziło i już oddał mi kluczyki. Może złamałam jakieś reguły jazdy, ale jakie?, jeśli tutaj na drogach panuje samowolka – nie wiem. Trochę mnie to zdrowia kosztowało, nie powiem.
W Barpecie znaleźliśmy nocleg, napiliśmy się herbatki i poszliśmy na bazar. Bazarek właściwie, ale bardzo klimatyczny. Dużo ‘jedzerni’ więc byliśmy bardziej niż radzi. W drodze powrotnej, pod samym hotelem, zaczepił nas Bayan, nauczyciel angielskiego w miejscowej szkole. Po krótkim wstępie zakomunikował nam, że jutro o dziesiątej rano przyjdzie po nas i zaprowadzi po pierwsze do szkoły, w której pracuje, po drugie do słynnej tu świątyni i po trzecie do swojego domu, na kolację. Więc według planu zaczynamy od szkoły. Kilka budynków w bardzo podstawowym stanie, że tak powiem. Betonowe izby z wyjściem na podwórze. W sumie więcej nie trzeba. Dzieciaków nie było bo jest tu teraz przerwa zimowa. Za to poznaliśmy dyrektora i wszystkich nauczycieli, no i oczywiście każdy z nich zrobił sobie z nami obowiązkowe ‘foto’. Jako, że jestem jeszcze nieco chora po trekkingu (jednak ciut za bardzo mnie przemroziło) ciężko to znoszę. Nadgorliwość Indusów potrafi być ciężka do pyknięcia. Próbujemy się grzecznie wymigać, ale nikt nas nie słucha… Dołącza jeszcze syn naszego ‘wodza’, siedemnastoletni wielbiciel niejakiego Bibera i filmów romantycznych. Oł jeah! Czas na punkt drugi i odwiedziny Satry. Ładne miejsce bez wątpliwości, tylko jak to wyjaśnił Bayan – jeszcze nie pomalowane, w kwietniu, przed głównym świętem, pomalują to będzie ślicznie. Bez wątpienia ;) Odwiedzanie tutejszych świątyń to sprawka dla fanów. Każda wygląda bowiem tak samo, pi razy oko oczywiście. No i czas na kolację, gwóźdź programu. My jemy, a cała rodzina (żona, dwie córki i syn) robią nam zdjęcia. Po kolei i na przemian stają za nami i robią nam zdjęcia jak jemy, i sobie z nami jak jemy. To już dla mnie za dużo. Na szczęście nas nie zatrzymywali. Oj jak mi niezręcznie było. Mieliśmy w Barpecie odpocząć, a zmęczona jestem jak koń po westernie. Jackowi chociaż udało się wyskoczyć nad rzekę (podczas mojej drzemki po lekach) i szczęściarz trafił na spływ bambusa. Cudne obrazki.
Z rana pakujemy skutery (dziś ten ‘wyczyn’ ogląda jedyne 26 osób) i ruszamy. Kolejna stopka to Park Narodowy Orang. O świcie ruszamy na safari samochodem o nazwie ‘gypsy’ ;) Udało się i mogliśmy podziwiać zamieszkujące te tereny nosorożce i słonie, a właściwie słonia, bo widzieliśmy sztuk jeden. Przed południem jesteśmy już po atrakcji i zbieramy się do odjazdu, a tu nagle przybiega jeden chłopiec i zaprasza nas na herbatę do domu Mustafa, którego poznaliśmy wieczorem. Tak więc jeszcze herbatka, słodkości, przywitanie się z połową wioski, która przyszła nas zobaczyć i możemy wyruszać ;) Cel: Tezpur, ponoć najczystsze miasto w Assam. Zobaczymy czymże to może się w Indiach objawiać. Nie powiem, ciekawość mnie zżera... No to już wiem – niczym, na ulicach jest brudno tak jak wszędzie. Jest jedno ale, nie można palić papierosów na ulicach. No to mamy to! W związku z tym, że w środku nocy zaczęło padać jak z cebra, a prognoza nie zapowiada słonka, chcąc nie chcąc zostajemy. W oknie pogodowym wybieramy się na spacer zobaczyć Agnigarh. Jest to wzgórze z wieżą widokową na Brahmaputrę z jednej strony i miasto z drugiej (fakt, w mieście jest bardzo dużo drzew) i płaskorzeźbami, które przedstawiają sceny z tutejszej legendy o pochodzeniu nazwy miasta. Tezpur znaczy krwawe miasto, miasto krwi. Podczas walki Kryszny z Banasurą zginęło tylu ludzi, że całe miasto spływało krwią. Stąd na pamiątkę nazwa.
Kolejnego dnia przed nami trasa przez Park Narodowy Kaziranga. Jest ślicznie po prostu. Droga wiedzie oczywiście przez plantacje herbaty, ale to z jednej strony, a z drugiej przez lasy i podmokłe pastwiska, na których posilają się, czym tam lubią, nosorożce i słonie. Mieszkają tutaj też tygrysy, o czym informują znaki typu ‘uwaga krowy’ – tylko w tygrysim przekładzie, lub słoniowym, lub nosorożcowym ;) I właśnie z drogi możemy i dzikie słonie, i nosorożce podziwiać. I w takim miejscu to nic tylko trzeba nam znaleźć miejsce na nocleg w namiocie. U, chęć jest, ale znaleźć miejsce, takie odludne, to już inna kwestia. Finalnie rozbijamy się na podwórku szkoły w jakiejś pipidówce, bo tutaj wszędzie są ludzie (w sensie wszędzie tam, gdzie dojadą nasze grzechotki). Więc przy rozbijaniu namiotu kibicuje nam cała wioska. I pierwszy chyba raz bardzo ucieszyliśmy się, że zmrok zapada tak szybko ;) No bo jak nie można z nikim się porozumieć, tylko ma się na sobie dziesiątki świdrujących cię par oczu…, powiem szczerze, że dość szybko przestaje to bawić, a my przeca z takiej kultury gdzie nie jest to normą, więc ciężko się w takich warunkach wyłączyć, zapomnieć i odpocząć. A tak po prawdzie to się po prostu nie da. Ja wiem, że oni to wszystko z ciekawości, z dobrocią serca i w ogóle – ale my otrzymując takie ‘dary’ kilkanaście razy dziennie jesteśmy tym po prostu szczerze osaczeni. Takie tam tego, bóle w podróży, no.
Jesteśmy już bardzo niedaleko celu. Jeszcze tylko jeden przystanek. Jorhat. Nocka po prostu i z samego ranka, przed promem na Majuli, odwiedziny w rezerwacie Gibonów – jednych z czterech naczelnych małp. I oczywiście, a co!, mamy okazję podziwiać całą rodzinkę: mamę, tatę i dziecko. Się człowiek w czepku urodził, to tak ma ;) Po południu łapiemy wspomniany prom na wyspę i po godzinie jesteśmy na miejscu. Ja i ‘czarnuch’ jesteśmy już na lądzie i teraz zaczyna się ‘mała’ przygoda. Jacek sprowadzając kładką ‘białasa’ wpadł razem z nim do wody. Ta świnia po prostu zgasła na samym środku półmetrowej szerokości kładki. Na szczęście nie było ani wysoko, ani głęboko i brzeg był piaskowy więc złagodził upadek. Jackowi kompletnie nic się nie stało i wyskoczył z wody szybciej niż wpadł, w ostatnich chwili ratując kluczyki, które wypadły ze stacyjki do rzeki. Akcja ratunkowa skutera trwała nie więcej niż trzy minuty. Jednak cały był pod wodą (razem z moim plecakiem) więc nie ma opcji na start. Pakujemy go na przyczepę i prosto do warsztatu. Wyleciało z niego tyle wody, że ja się zastanawiam gdzie ona się mogła pomieścić. Skuter już rozkręcony, filtry suszą się nad ogniskiem, pan przeciera szmatką każdą część. Chwile grozy… Poszło, odpalił, wszystko działa. Było już o czepku, no nie?! Uff!
Aga.














Wow!
OdpowiedzUsuń;)
UsuńMięsko widzę:) Farciarze:P
OdpowiedzUsuńHeh...
Usuń