niedziela, 17 stycznia 2016

Czym festiwalowe szaleństwo dla jednego…


Jesteśmy w Kamalabari, na Majuli. Za dwa dni festiwal, o którym wszyscy na ulicach nam przypominają. Tylko jakoś nikt nie potrafi nam wytłumaczyć co też takiego podczas tego święta będzie się tutaj działo. Takie jakieś przeczucie mnie ogarnia, że zupełnie nic ;) No nic, to się jeszcze zobaczy. Mamy jeden dzień aby wybadać to dogłębniej. Wystarczająco, aby objechać całą wyspę i zapuścić żurawia tu i tam.

Wczoraj po tej akcji z ‘białasem’ i jak już znaleźliśmy lokum, wyszliśmy na ‘miasto’ aby coś zjeść, ale wszystko już było zamknięte więc dzisiejsze śniadanie jest bardzo wcześnie, bo o siódmej. No to jak już tak nam się wstało to spacerek, bo o porannych godzinach jest najpiękniej, a nam nie za często zdarza się ich doświadczyć ;) Ruszyliśmy tam gdzie usłyszeliśmy podwójne uderzenie w bęben. Może nic, ale warto sprawdzić. Trafiliśmy do maleńkiej satry gdzie starszyzna, po porannych modlitwach, delektowała się ziołami. Zaprosili nas do środka i kazali usiąść między siebie. Już wiedzieli, że jesteśmy z Polski, i że wpadliśmy wczoraj skuterem do wody. Poland?! Pani, pani?! (woda, woda?!). Hahaha. Byli nas, i aparatu Jacka, bardzo ciekawi. Jak zaczęli oglądać zdjęcia to nie mogli przestać kręcić z zachwytu głowami. A jak zobaczyli na zdjęciach siebie, zdębieli. Spędziliśmy z nimi prawie godzinę. Zaprosili nas na jutro. Po tym przemiłym początku dnia obeszliśmy jeszcze całą wioskę czyli daliśmy się za jednym zamachem ‘obwąchać’ wszystkim mieszkańcom, teraz bracie to już jak swoi ;)

Okazało się, że u naszych gospodarzy mamy ‘białych sąsiadów’ w postaci małżeństwa z Sankt Petersburga. Jekaterina i Siergiej dołączają do naszej eskapady po wyspie. Dzień jest przepiękny, słonko praży, widoczki wręcz rozpieszczają no i ludzi tu mniej, jakoś tak cichutko. Jakaż to miła odmiana. Ale nam wszystkim dobrze! Przyroda jak w całym Assam, no może bez upraw herbaty, czyli ryżowe i rzepakowe pola oraz tereny zalewowe. Przez panujący tu ‘klimat’ większość domów zbudowana jest na wysokich palach, a drogi zbudowane są na nasypach ziemnych. Większością zamieszkującą wyspę są ludzie z plemienia Mising.

Odwiedziliśmy znajdującą się na wyspie największą satrę w Assam i dostaliśmy zaproszenie na obchody Magh Bihu. Cudnie, więc jednak coś się będzie działo. Dalej, po drodze, przy każdym właściwie obejściu ludzie ustawiali, pomiędzy bambusowymi tyczkami, stosy z drewna. Jutro przed świtem będą je zapalać, aby pomodlić się do Agni, boga ognia. A potem będą jeść różnego rodzaju ryżowe słodycze w gronie domowników. My już jesteśmy nimi (słodyczami, a może i domownikami ;) prawie przejedzeni, więc tym nas, hihi, nie skuszą.

Wieczorem okazuje się, że nasi gospodarze podpalają swoje mezi (tak nazywa się stos z drewna) już dziś. Towarzyszymy im oczywiście z największą przyjemnością. Modlitwa trwa jakieś 15 sekund, a potem kolacja. Dla mnie przypada ryż i dal, reszta dostaje jeszcze kurę i rybę. Wszystkim (prócz mnie) smakowało. Ja już po prostu od prawie dwóch tygodni jemy tylko ryż i dal, dal i ryż. W różnych wydaniach co prawda, ale wciąż... No w Assam kuchnia uliczna nas nie rozpieszcza, a nie każda miejscowość ma ‘restaurację’, w której możesz wybrać sobie danie z ‘karty’. Jesz co jest, i tyle. Więc na śniadanie puri sabzi (grochówka z plackiem), a na obiad i lunch zawsze thali (ryż, dal, i warzywne dodatki). Nasi gospodarze oznajmili nam, że wybierają się na festiwal i spytali, czy później do nich dołączymy. Oczywiście! Już z dala było słychać głośną muzykę więc podnieceni pobieżyliśmy w jej kierunku czym prędzej i… Owy festiwal, z tą prze-głośną muzyką, okazał się kolacją na sześć osób. Jak na sygnał wszyscy parsknęliśmy tak gromkim śmiechem, że zagłuszył on nawet muzyczkę. I to się sprawdza do tej pory w całej naszej podróży. Szaleństwo nie dla każdego oznacza to samo! ;)

Sprawdźmy zatem jak festiwalowe szaleństwo wygląda w satrze. Zaczęło się od prawie godzinnego koncertu na kilkanaście talerzy. Tutejsi mnisi, starsi i młodsi, odśpiewywali mantry przy akompaniamencie talerzy-dzwonków, a wszystko to tanecznym krokiem i bardzo, ale to bardzo głośno. Kolejna odsłona to śpiewy i tańce przy wtórze bębnów i innego rodzaju dzwonków. Tutaj już była odgrywana scena ze świętej księgi. Na koniec zostaliśmy poczęstowani namoczonymi w wodzie zbożami i nasionami oraz bananem podanymi na liściach palmowych. Spędziliśmy tam trzy niesamowite godziny. Trzeba mi przyznać, że warto tu było gnać na naszych ‘grzechotkach’. Po pierwsze dla samego miejsca, po drugie dla spokoju, którym tutejszy klimat emanuje, a po trzecie dla festiwalowego szaleństwa. Teraz przed nami kolejny festiwal, Jonbeel. Zobaczymy jakie szaleństwo towarzyszy spotkaniu plemion z Assam z plemionami z Maghalaya ;)

Aga.












































































2 komentarze: