niedziela, 24 stycznia 2016
Jonbeel Mela. Dawno zapomniany handel wymienny i dużo, dużo więcej…
Wyspę Majuli opuściliśmy promem, ale już bez żadnych niespodzianek ;) Z Jorhat zjechaliśmy troszkę na południe aby poszwędać się mniej uczęszczanymi dróżkami wiodącymi przez plantacje herbaciane. Warto było. Te mniejsze ogrody robią równie wielkie wrażanie co te pokaźnych rozmiarów. Jest piękna pogoda i moje urodziny. W prezencie ‘biwak’ i ognisko z pieczonymi ziemniakami i menemen’em. Bardzo tęsknię za buszowaniem w kuchni więc raduję się niebywale. Udało nam się nawet znaleźć miejsce prawie bez ludzi. Prawie, bo odwiedziło nas jedynie z dwadzieścia osób. Ale znaleźliśmy wreszcie na nich sposób, w sensie na nieustanne się nam przyglądanie: jak ktoś przychodzi, przerywamy natychmiast nasze prace i po prostu uśmiechając się, siedzimy sobie bezczynnie. Nudzi im się zadziwiająco szybko ;)
Dojechaliśmy do Nagaon. Oddaliśmy nasze skutery do mechanika na wymianę oleju i ogólny przegląd, nie zawadzi. Znaleźliśmy też w końcu restaurację. Ale pojemy, o panie! I nasze lokum ma telewizor oraz HBO, po angielsku, bez dubbingu ;) Głód filmów, może nie tych najwyższych lotów, ale zawsze - na troszkę zostaje zaspokojony. Obłaskawił nas Bóg Rzeczy Małych ;)
Wreszcie lądujemy w Jagiroad. Szybki lifting naszego ‘cudownego’ pokoju i jest w miarę, jakoś damy radę tu przez kilka dni ‘przezimować’. Jutro zaczyna się Jonbeel Mela – festiwal, którego głównym tematem jest wymiana dóbr pomiędzy górskimi plemionami ze stanu Maghalaya (niedaleczko jest granica między Assam, a Maghalaya właśnie), a nizinnymi plemionami z Assam. To jednak nie pierwszego dnia. Dowiadujemy się o tym będąc już na miejscu, gdzie wszystko się będzie odbywało. Obszar jest ogromny, a stoisk bazarowych dosłownie setki. Zobaczyliśmy wielki namiot, a w nim pełno kręcących się ludzi w takich samych wdziankach, jakby wolontariuszy obsługujących imprezę. Poszliśmy zatem dowiedzieć się od nich jak to wszystko będzie przebiegało, jaki jest program. I w trzy minuty już byliśmy na scenie, już pan przez mikrofon krzyczy, że odwiedzili ich mister Jacek i jego żona madam Aga. Pod sceną w kilka chwil pojawiły się kamery i mikrofony. Pan coś mówi w lokalnym dialekcie, my zbaranieli gapimy się na siebie i w środku pękamy ze śmiechu. Na szyję, uroczyście zakładają nam tradycyjne, pomarańczowe chusty i teraz pada: mister Jacek, jak się czujesz i co powiesz o naszym festiwalu? Madam Aga, a ty? A ja uwielbiam Indie i Assam (wzięłam ich pod włos) – oklaskom nie było końca, ale dzięki temu zakończyła się ta farsa. Dostaliśmy przewodników, czyli coś czego nie lubimy najbardziej. Za nami ruszyły wszystkie kamery i mój biedny mister Jacek, jakieś dziesięć razy opowiedział jak to tutaj jest ciekawie i malowniczo. Po pół godziny zostawili nas wreszcie w spokoju, grzecznie podziękowaliśmy naszym przewodnikom, odczekaliśmy chwilkę i dopiero mogliśmy się rozejrzeć co tak naprawdę się tutaj dzieje. Uff.
Pierwszego dnia festiwalu plemiona zjeżdżają z gór i budują dla swoich rodzin symboliczne szałasy wyściełane sianem. Tak aby przetrwać te trzy dni. Pozostałe bazary też są dopiero w trakcie budowania więc za wiele się tutaj dziś nie wydarzy. Wracamy następnego dnia. Wymiana miała zacząć się o czwartej/piątej rano, ale wszystkich zaskoczył deszcz. Około siódmej przestało padać więc ruszyliśmy na targi. Coś niesamowitego. Wymieniano imbir na suszone ryby (właśnie, bo w Jagiroad jest również największy bazar suszonych ryb na świecie), suszone papryczki na imbir, płatki ryżowe na imbir, dynię na suszone rybki, zielony pieprz na sól. I to z grubsza tyle, to najważniejsze produkty. Rządził imbir, suszone ryby i płatki ryżowe. Jak odbywała się wymiana: pięć kupek imbiru za pięć kupek suszonych ryb. Nie ważne jaki produkt, kupka za kupkę. Proste. O pieniądzach nie ma mowy.
Po zakończonym targowaniu i wymianie produktów czas na koguty. Kogucie walki. W wielkim kole zasiadają panowie ze swoimi ,kurczakami’. Jedne są małe, inne naprawdę imponujących rozmiarów i w całej palecie kolorów. Zaczyna się zaczepkami. Koguty dobiera się w pary wagowo i ‘na sucho’ daje się im powalczyć kilka dosłownie sekund. Prawdziwa walka zaczyna się wtedy, kiedy do jednej z łapek każdego koguta przywiązany zostaje nóż, taki w kształcie kotwicy. Walki są zaciekłe, leje się krew, są ofiary. Właściciel zwycięskiego koguta dostaje koguta przegranego. Walkom nie było końca, trwało to dobre kilka godzin.
Teraz pora na przechadzkę po bazarze z ‘cudakami’. Czego tu nie ma! Poczynając od ogromu rzeczy codziennego użytku, a na alejach ze słodyczami kończąc. Jest też arena, w której po pionowych ścianach jeżdżą panowie i pani na motorach, i samochodem. Arena ledwo się trzyma, telepie się na wszystkie strony (widowisko ogląda się z góry, stojąc na platformie przy krawędzi areny), a ci wariaci zasuwają jak szaleni na stojąco, leżąco, przodem, tyłem i przede wszystkim bez żadnych zabezpieczeń. Normalnie jazda bez trzymanki! Szaleństwo w czystej postaci. Ale to nie koniec atrakcji. Idziemy do namiotu, w którym za czterdzieści rupii można obejrzeć bollywoodzkie tańce. I to dopiero było prawdziwe szaleństwo. Oni są naprawdę zwariowani. Wyglądało to jak szkolne przedstawienie, takie z czasów naszej podstawówki, gdzie przygotowywało się ‘układy taneczne’ na różnego rodzaju uroczystości typu dzień nauczyciela. Ale ile w tym było zacięcia, ile walki! Ze śmiechu cała szczęka boli mnie do dnia następnego, a na brzuchu mam zakwasy. Dzień zakończony cudownie! A jutro ciąg dalszy.
Z samego rana wybieramy się na Bhogali Bihu nad pobliskie jezioro Aranbil. Ja nawet nie wiem jak opisać to co się tutaj działo, bo szaleństwo to za mało powiedziane. Setki ludzi z ‘przyborami’ do łowienia (koszykami, sieciami, podbierakami) brodzi w wodzie po kolana, jeden przy drugim. Łowią chłopcy i dziewczęta, babcie i dziadkowie, dzieciaki… Wszyscy się śmieją, pokrzykują i chodzą z tym całym ‘ekwipunkiem’ wkoło jeziora. Łowią aż złowią, a sztuki wyciągają takie, że szczena opada. Jest przepiękny dzień, świeci słonko, widzowie (choć ich bardzo niewielu, większość łowi) kibicują i piknikują na brzegu. Cud, miód i orzeszki! Jeśli ktoś powiedział, że na Majuli zobaczymy szaleństwo Magh Bihu, to chyba nigdy nie był na Jonbeel Mela. To trzeba przeżyć chociaż raz w życiu! Sami zobaczycie.
Ps.: Zdjęcia z walki kogutów i łowienia ryb pojawią się w specjalnie im dedykowanych postach.
Aga.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz