niedziela, 27 grudnia 2015
Tea time
Drugiego dnia pobytu w stolicy herbaty, zmarznięci jak jasna cholera, wyruszyliśmy znaleźć nowe lokum, bo bez ogrzewania i prawie w piwnicy było naprawdę cienko. Obeszliśmy z dziesięć miejscówek, ale nic co znaleźliśmy nie było na nasze kieszenie. Spotkaliśmy za to Laurę i Rafaela z Gujany Francuskiej, a oni wskazali nam ‘właściwą drogę’. Szybkie przenosiny i zostaliśmy sąsiadami. Co prawda nadal musimy ogrzewać pokój świeczkami, ale jest przyjemnie.
Ulice Darjeeling to przede wszystkim z górki lub pod górkę, stromą ulicą lub mega stromymi schodami. Mieszkańcy miasta to Nepalczycy, Tybetańczycy, Bhutańczycy i Indusi. Wygląda jakbyśmy wyjechali już z Indii, choć to nadal stan Zachodni Bengal. Młodziaki tutaj to już pełen lansik, żeby nie powiedzieć hipsterka. Ciuszki jak z wybiegu, modne fryzurki u chłopców i pełen makijaż u panienek. Wesoło ;) Na ulicach można też bez zbędnej krępacji spotkać, i to w dużej ilości, sprzedawców gandzi. Przemierzasz dwieście metrów i masz kilka ofert. Nie wiem jakie ceny są tutaj, ale słyszeliśmy, że kilkadziesiąt kilometrów stąd, w stanie Sikkim ceny padają takie, że aż wspomnę: 100 rupii (czyli ok 6 zł.) za 100 gram. Dla „ljubicieli” to jak bajka. Ale nie o tym… Jako że chcemy spędzić tu święta wybieramy się na poszukiwania świątecznych dobroci. Co znaleźliśmy to inna kwestia. Gdybyśmy mieli dostęp do kuchni to może jeszcze coś tam uklecić by się dało, a tak zadowalamy się babką. Smakuje jak ta gotowana, przepysznie. Kupiliśmy ją w Glenary’s, najstarszej piekarni w Darjeeling. Jest to też jedyne miejsce, które nosi jakiekolwiek widoczne ślady świąt. Na mieście spotykamy Dirka, 50-cio letniego Niemca, którego poznaliśmy już na trasie. My jechaliśmy skuterami, on rowerem, z nepalskiego Kathmandu. Dirk był w trakcie poszukiwań ‘miłego’ lokum więc mogliśmy się zrewanżować i poleciliśmy mu naszą miejscówkę. Zbiera się zatem niezła świąteczna ekipa.
W końcu nastał słoneczny dzionek więc wybraliśmy się na dach naszego hotelu, aby podziwiać widoki. A jest co podziwiać! Z Darjeeling rozpościera się przepiękny widok na Kanczendzongę. Gorąca herbatka, miłe towarzystwo naszych sąsiadów Gujańczyków i w takim anturażu ten poranek to nie lada przyjemność. Od razu robi się cieplej ;) Ale dobra, przyszedł też czas oddać mój skuter do naprawy. Aż się boimy co też tam znajdą, ale wyjścia przeca nie ma. Teraz na chwilę zapominamy o sprawie, przynajmniej do momentu odbioru.
Wracając zatem do Darjeeling… Postanowiliśmy odwiedzić tutejszy instytut himalaizmu i jego przyboczne muzeum. Miejsce ma duży potencjał jednak przygotowane jest w indyjskim stylu, czyli wszystko lepi się od brudu, przez szyby z eksponatami ledwo co widać, a podświetlane makiety Himalajów w połowie nie działają. Jednak wiedzę o indyjskich sławach himalaizmu można stąd bez wątpienia wynieść. W więc kto jako pierwszy zdobył Mt Everest? Ano Edmund Hillary z Nowej Zelandii i Norgay Tenzing z Darjeeling, jego Szerpa. Anegdota jest taka, że to nie pan Hillary ma zdjęcie na szczycie, a właśnie nie potrafiący obsługiwać aparatu fotograficznego Szerpa Tenzing. Widać nie było jeszcze wtedy mody na wspólne selfie ;) Jedna z ulic w Darjeeling nosi imię Tenzinga, a jego grób znajduje się przed wejściem do muzeum.
Nadeszła wigilia. Na śniadanie zjadamy zatem momo, jedyne dostępne tu tybetańskie pierogi. Gotowane na parze i podane z ostrym sosem. Są bardzo smaczne, ale nie są to nasze wigilijne pychotki. Zawsze to jednak jakaś namiastka. Oj, przepraszam, zapomniałam o jeszcze jednych pierogach - samosach, ale te będą na kolację ;) Na świętowanie Świąt umówiliśmy się z naszymi sąsiadami w pobliskim barze gdzie ponoć mają piecyk, juhu! Juhu, juhu i po juhu bo bar zamknęli nam już po dziesiątej, a my dopiero się rozkręcaliśmy. No cóż, przenosimy zatem imprezkę do naszego pokoju i przy herbatce szypra oraz świątecznej babce bawimy się przednio do trzeciej nad ranem. Pojawił się nawet jeden zbłąkany wędrowiec – fat dog (nie wiem, czy to ze względu na klimat czy sąsiedztwo bazaru, ale wszystkie tutejsze psy są mega grube, takie tłuste kluski). Przyjęliśmy go radośnie i przykładnie podzieliliśmy się tym, co mieliśmy. Było wesoło jak trzeba ;)
Kolejnego popołudnia, jak już odzyskaliśmy siły ;) ruszyliśmy na rozchodniaka przed trekkingiem, na który niebawem się wybieramy. Zrobiliśmy dziesięciokilometrowy spacer piękną i kameralną trasą do Ghum. Mijaliśmy plantacje herbaty na bardzo stromych stokach, szliśmy przez sosnowy las z wielgachnymi drzewami, odwiedziliśmy ponad 100-letni buddyjski monastyr i na wąskiej ścieżce spotkaliśmy łuczników podczas treningu. Było tak miło, że wręcz zapałaliśmy ochotą na czekający nas 5-dniowy marsz w Parku Narodowym Singalila. Ale przed trekkingiem jeszcze jedna atrakcja... Podróż koleją (Darjeeling Himalayan Railway/Toy Train), której to trasa jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jej długość to około 80 km, prawie tysiąc zakrętów i ponad dwa kilometry przewyższenia (zaczyna na 100, a kończy na prawie 2200 m n.p.m.). Wciąż, jak w 1881 roku, tą trasę przemierza lokomotywa parowa. To nie wszystkie ciekawostki z tej podróży. Podczas przejazdu mamy widok na ośnieżone ośmiotysięczniki i na malownicze zbocza porośnięte herbatą. No miód malinka. Zauroczeni klimatem i rozmarzeni słyszymy nagle - Wujku! wujku! skąd przyjechałeś? - z Polski;
- ciocia też? ;) Tak właśnie zwracają się do nas tutejsze dzieci: uncle i aunty. Strasznie to miło-zabawne i za każdym razem bardzo nas rozczula. I nawet jak już nie chce nam się odpowiadać na setne pytanie, to jak usłyszysz – cio…ciu…?!, wymiękasz prędzej czy później. W towarzystwie dwóch takich ciekawskich dzieciaków dojechaliśmy do Kurseong, gdzie odwiedziliśmy jedną z plantacji herbaty, Makaibari. Co prawda nie jest to sezon zbiorów, więc za dużo się tu nie działo, ale przemiły pan oprowadził nas po włościach. Pokazał nam wszystkie maszyny (te do suszenia, rolowania, przesiewania), opowiedział całą historię plantacji i produkcji oraz poczęstował przepyszną zieloną herbatą. Plantacja jest tu od około 150 lat (maszyny wyglądały jakby miały tyle samo lat). Została założona przez Brytyjczyków, którzy to zapoczątkowali herbaciany biznes w Indiach. Teraz plantacja należy do Indusów, w sezonie pracuje tu 700 osób. Ciekawostką jest, że niemalże całość zbiorów z regionu Darjeeling jest przeznaczona na eksport (herbata z Darjeeling uchodzi za tą lepszej jakości), lokalsi natomiast piją tą tańszą, ze stanu Assam (krzewy mają ponoć większe liście), z dodatkiem mleka, cukru i czasem masali.
Wracając odbieramy skuter, yyy… Okazało się, że silnik nieźle dostał w d…ę. Zapłaciliśmy jak za zboże, ale wszystko gra i trąbi. No prócz przedniego błotnika, który z jednej strony zupełnie się ułamał. Więc jeszcze szybka ‘przyspawka’ i gotowe ;) Oby dał radę w tym stanie już do samego końca, byłoby mi bardzo miło, nie powiem.
Jutro ruszamy w trasę, pieszą, więc trzeba się konkretnie i smacznie najeść. Kolacja zatem w naszej ulubione jadłodajni Hasty Tasty. Robią tu przepyszną dosę (ogromny, bo z półmetrowy, chrupiący naleśnik) w wersji tradycyjnej, czyli masalę dosę (z ziemniaczano-cebulowo-groszkowym nadzieniem) oraz panir masalę dosę (z dodatkiem paniru właśnie). Ich aloo paratha (placek z ciasta, ale i z ziemniakami w środku, pieczony/smażony na gorącej płycie) z maślanką rozbija bank. Nie będę wymieniać wszystkiego co tu spróbowaliśmy, bo przez ten tydzień przelecieliśmy przez prawie całe menu ;) Posileni, spakowani lecz niestety wciąż zmarznięci, kładziemy się spać pod ciepłe kołderki aby nabrać sił na najbliższe dni. Przed nami do przejścia około 100 km. Prognoza pogody jest bardzo obiecująca, przez najbliższe dni ma być tak zwana przysłowiowa lampa, czyli jedynie słońce i słoneczko, no czasem też księżyc. Równowaga w przyrodzie musi być ;)
Aga.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)










Cool ;)
OdpowiedzUsuń;)
Usuń