niedziela, 20 września 2015

Taxkorgan/Kaszgar - … a miało być z górki!



Kurcze, a miało być z górki. Okazało się, że z 3090 m n.p.m. musimy wjechać na 4100 m n.p.m., jakieś 50 kilometrów pod górkę przed nami. Lekko nie jest. W dodatku wieje tak, że nawet jak jest z górki to trzeba pedałować bo inaczej rowery w końcu się zatrzymują. Po kilku godzinach docieramy nad jezioro Karakul położone na wysokości 3600 m n.p.m. Stojąc u jego brzegów mamy widok na trzy wielgasy: Kongur Tagh (7649 m), Muztagh Ata (7546 m), i Kongur Tiube (7530 m).


Matan nie wziął ze sobą nic na lancz więc udaje się do pobliskiej ‘knajpeczki’. Jako, że jest wegetarianinem pani proponuje mu ryż z jajkiem. Dlaczego nie. Czekał na to danie ponad godzinę ale w nagrodę dostał ugotowany biały ryż i jajko sadzone sztuk jeden. Soli i jakichkolwiek przypraw brak. Zjadł ową paszę i ruszyliśmy dalej, i dalej pod górkę. Wszyscy jesteśmy już mega zmęczeni. Nasze mapy pokazują, że do przełęczy zostało około 15 kilometrów i panowie zdecydowali, że damy radę przed zachodem słońca (zostały jakieś 3 godziny). Ja się poddaję i łapię stopa na przełęcz, tam na nich poczekam. Czekam i czekam, i czekam, i czekam. Po trzech godzinach widzę Jacka, a jajko już znosiłam. Zaczyna się ściemniać, tak porządnie a tu na przełęczy zdążyło mnie tak zpi….ć, że nic nie powiem. Mam na sobie już wszystko co możliwe. Dobija Matan, przez ostatnią godzinę już szedł. I mamy zmrok, ale nie chcemy zostać tu na noc bo nie ma mocnych, zamarzniemy. Przed nami 6,5 kilometra w dół, ostrym zjazdem. Tam powinno być cieplej, choć odrobinę. Latarki na głowę i z prędkością 25 km/h zjeżdżamy, stromą jak piorun serpentyną, z przełęczy. Po zupełnym ciemniaku. Pierwszy zjazd z drogi jest nasz. Rozbijamy namioty i padamy na tak zwane pyski. Ja to ja, ale chłopaki są ledwo żywi. Nie mamy nawet siły na jedzenie. Jadąc do Taxkorgan śmialiśmy się wszyscy, bo Jacek znalazł gdzieś w necie, że traska ta jest dla ciebie jeśli jesteś ‘incredibly adventurous and well-prepared’. A przecież z samochodu widzieliśmy, że będzie łatwo. Aha… Nikt nie wziął po uwagę wiatrów i niezłego przewyższenia. 'Cóż było mówić, Paweł ani pisnął...'

Poranek przywitał nas pięknym słoneczkiem. To znaczy poranek - dopóki słonko nie polizało naszych namiotów nikt nawet nie wychylił nosa na zewnątrz ;) Szału nie było, ale nie mamy sopli pod nosem więc jest miło. Nasz obóz był u podnóża Muztagh Ata. O mamo! O mamo! Ciekawe jak długo trzeba mieszkać w takim miejscu aby co rano nie mieć ciarek na plecach patrząc przed siebie? Ehhh… Na śniadanko wczorajsza kolacja, kilka odwiedzin lokalnych pasterzy, dwóch stad owiec, przejeżdżających kierowców i psa, i możemy ruszać. Nie wieje, hura! I może nie jest z górki, ale nie jest też pod. W humorach przednich i na pełnym luzie pedałujemy raźnie, a nawet raźniej. Oglądamy sobie góry, podziwiamy widoczki, zajeżdżamy do wioski na małą przekąskę i dochodzi godzina 14. Aha, i zaczyna się wiatr. I kończy się przyjemność. I kończy się z górki bo musimy w pedałowanie wkładać tyle siły, że bez znaczenia staje się stopień i strona nachylenia. Średnia 10 km/h. Około osiemnastej wieje już tak bardzo, że zsiadamy z rowerów i dosłownie pchamy je pod wiatr. Godzinę później pchamy je dalej ale z prędkością 1 km/h. Teraz to już tylko kwestia znalezienia noclegowego miejsca, w którym nas po prostu nie zwieje, bo momentami nie możemy zrobić kroku. A ta cała zabawa ma miejsce w okolicy White Sands Lake. Miejsca przepięknego, gdzie de facto chcieliśmy sobie zrobić stopkę na spanko. Myśleliśmy tylko, że wykąpiemy się w leżącym u podnóży wydm jeziorku, a po zmroku poleżymy sobie nad brzegiem i pooglądamy gwiazdy. Nie ma opcji. Wcisnęliśmy się w jakieś wykopy i w tych warunkach byliśmy bardzo radzi z faktu, że znaleźliśmy jakąś skrydę ;) Kolację gotujemy w namiocie, ale i tam wieje tak mocno, że kuchenkę muszę obstawiać kartonami. Dobrze, że wzięliśmy po buteleczce ‘koniaku’ ;) Nie ma tego złego, bo drugi dzień wiatru pozwolił wyciągnąć wnioski – i wczoraj, i dziś wiać zaczęło mniej więcej w tych samych godzinach. Aha, jutro zaczniemy jak najwcześniej aby do czternastej zrobić jak najdłuższy dystans. Plan jest, kolacja zjedzona, teraz już tylko pozostaje zasnąć w miotanym na wszystkie strony namiocie. Wiać przestaje koło 5 rano. 

Dzisiejszy dzień to część sponsorowana przez roboty drogowe. Zaczynamy wcześnie rano, tak to ustaliliśmy, aby zdążyć przed wiatrem. Jest to o tyle ważne, że kurzu i pyłu na tym odcinku, i bez wiatru jest co nie miara. Mijające nas ciężarówy robią swoje. Niemniej jednak jest zabawa. Ciśniemy z górki po wertepach i też trochę na nich kurzymy, a co! Fajnie nam idzie, kilometry lecą jak trzeba, a tu nagle wychodzi nam naprzeciw jakiś niziołek w zielonym płaszczu po kostki, kasku i z ‘lizakiem’ w ręku. STOP! Kilka chwil temu na drogę zwaliły się skały i nie ma przejazdu. Na szczęście jest to miejsce budowy więc wszystkie maszyny typu buldożer są na miejscu i właśnie zabierają się za odkorkowanie drogi. No nieeeeee… Czyli jak nie wiatr w oczy, to… 20 minut wcześniej i bylibyśmy pewnie już kilkanaście kilometrów dalej. Z drugiej strony – 10 minut wcześniej i mogłoby nas już nie być. Zatem wynik wychodzi nam na plus. Poczekamy ile trzeba. Pracują trzy wielkie maszyny, ale i tak trwa to półtorej godziny. Nic to. Koło siedemnastej Matan decyduje się łapać stopa bo chciałby dziś być już w Kaszgarze. Żegnamy się zatem i już we dwójkę robimy w dwie godzinki 50 kilometrów. Do celu zostało nam jedynie 60 km. Jakiś czas temu zjechaliśmy już z gór, znajdujemy piękną polankę przy polu kukurydzy. Zagajamy pracujące na nim panie i pytamy o zgodę na rozbicie namiotu. Oczywiście nie ma problemu. Jacek pojechał do strumyka umyć rowery (caaaaaałe w czerwonym błocie). W tym czasie pojawia się u mnie w gości czwórka dzieci, ich mama, sąsiad, sąsiadka i stado owiec. Ktoś przynosi aparat i wszyscy po kolei, wspólnie i w różnych konfiguracjach robią sobie ze mną zdjęcia na tle namiotu. A ja ledwo zipię i wcale nie chce mi się w to bawić. Jaaceek! Rozdaję dzieciom balony, ale to je tylko ośmiela. Po pól godziny wreszcie się rozchodzą. Nie ma tego złego ;) W nagrodę jedna pani przynosi nam świeżutką, młodziutką i jeszcze cieplutką grillowaną kukurydzę. Rahmad!

Wczesnym rankiem ruszamy do Kaszgaru. Trzy godziny i jesteśmy na miejscu. Cisnęliśmy jak źli muszę wspomnieć więc plan na odpoczynek przy piwku przez resztę dnia natychmiast wcielamy w życie. Dodatkowym i bardzo wyczekiwanym przez nas pocieszeniem okazuje się Sara :) Przed wyjazdem w góry zostawiliśmy bowiem w hostelu ogłoszenie, że szukamy współtowarzyszy 'przeprawy' do Kirgistanu. Najtańsza, choć nie tania, opcja to kombinowane taksówki (tzw. shared taxi). Zawsze jest miło podzielić koszty. Na nasz anons odpowiedziała właśnie Sara. Za dwa dni wyjeżdżamy do Osh.

Aga. 


































2 komentarze:

  1. to sie napedałowaliście :))), "a miało być z górki":); ale z relacji Agi i fotek Jacka "czytać i widać", że ... WARTO BYŁO, niesamowite miejsca, widoki, ochy i achy. A propos, oglądając foty nie czuło się opisywanego wiatru :))) pozdro i powodzenia, kerim131

    OdpowiedzUsuń
  2. Faktycznie, zdjęcia przedstawiającego nas prowadzących z trudem rowery pod wiatr nie publikowaliśmy :) Na szczęście lubimy wiatr więc się specjalnie na niego nie pogniewaliśmy. Pzdr

    OdpowiedzUsuń