
A wiec nadszedł 11 lipca - wyczekiwany Naadam. Koło południa jedziemy z Battsetseg około 40 km za miasto aby obejrzeć wyścigi konne. Jeźdźcy są w wieku 4-12 lat, najmłodsze konie natomiast mają lat 5. Wyścigi są dzielone na kategorie względem wieku konia, nie jeźdźca. Dlatego też udział w nich biorą dzieci, chodzi o jak najmniejsze obciążenie konia. Wygrać może nawet koń, który strąci jeźdźca podczas biegu. Teraz tak, do niedawna jeźdźcy jeździli bez kasków - teraz kaski mają wszyscy ale jest to jedyny chyba obowiązujący nakaz bo wielu z nich jest bez siodeł i butów.
Wow! Bieg, który oglądamy (trasa długości 25 kilometrów) wygrywa jeździec na oko czteroletni - jest oczywiście bez butów i bez siodła. Dowiadujemy się ciekawostki, ze jeszcze do niedawna organizowano również zimowe biegi ale ze względu na dużą liczbę wypadków śmiertelnych (zrzucony z konia jeździec zamarzał w zaspie) wyścigi odwołano.Po biegu idziemy na obiadek. Jacek i Battsetseg wcinają Hoszor - smażone a'la pierogi wypełnione mielonym mięsem. Ja przygotowałam sobie pęczak ze smażonym tofu :) bo na danie bezmięsne nie mam co tutaj liczyć. Niestety ;( Zrobiliśmy tak zwanego kręga po okolicy i mogliśmy zobaczyć jak gra się w kości (do gry używa się kości zwierząt), w mongolską grę w kapsle (z pewnej odległości strzela się kapslem w klocki). Były tez tańce i śpiewy. Do UB docieramy późnym wieczorem, jesteśmy padnięci ale wychodzimy jeszcze posłuchać zorganizowanych na głównym placu koncertów. Na scenie same mongolskie gwiazdy, każdy śpiewa po trzy piosenki. Jeden zespól od kolejnego niestety nie rożni się znacząco więc szybko nam się nudzi i około północy spadamy spać, może tej nocy uda nam się zmrużyć oko. Udaje się, zasypiamy około 3 nad ranem.
Kolejny dzień Naadam'u to strzelanie z luku i zapasy. Łucznictwo nie jest sportem bardzo nas pasjonującym (trzeba trafić strzałą w ustawione na ziemi klocki przy których stoi kilku sędziów i w zależności od celności strzału pokazują różne znaki: bądź unoszą ręce do góry, bądź nimi machają, bądź... jeszcze kilka różnych kombinacji) więc po pierwszym turnieju spadamy aby zobaczyć zapaśników w akcji. I tak, to jest to. Emocje sięgają zenitu. Zawody odbywają się na stadionie. Na murawę wychodzi kilkudziesięciu chłopa, każdy podchodzi do swojego sędziego i wokół niego tańczy, następnie podchodzą do flagi imperium mongolskiego i tańczą przed nią, następnie dzielą się na pary i zaczyna się akcja. Wszyscy walczą w tym samym czasie więc trudno nadążyć. Ale jest za to dynamicznie :) Przegrywa zawodnik, który jako pierwszy dotknie ziemi inna częścią ciała niż dłoń i stopa. Zwycięzca musi zatańczyć wokół flagi, potem przechodzi do następnej rundy. Rund jest 9. Kto dojdzie do rundy 9 - dostaje tytuł TYTANA, 8 runda daje tytuł LWA, 7 - SŁONIA, 6 - SOKOŁA, 5 - ORŁA, 4- NIEDŹWIEDZIA, pozostałe są nietytułowane. Walki nie są ograniczone czasem więc trwają, aż któryś z zawodników upadnie na tak zwana glebę. Zapaśnicy noszą tradycyjne stroje, w skład których wchodzą: buty kozaki z zawiniętym noskiem/czubkiem, majtasy i bolerko obwiązane wokół pasa sznurem/lina. Prawie wszystkie chwyty są dozwolone. Obejrzeliśmy dwie rundy i ubawiliśmy się jak trzeba - tym bardziej, że obie rundy w swoich walkach wygrał nasz faworyt, nazwany roboczo niziołkiem :)
Po dniu pełnym sportowych emocji mamy wieczór z kuchnia polsko-mongolską. Battsetseg przygotowała mongolskie BOC (pierogi z mięsnym - a jakże - nadzieniem gotowane na parze) i ku mojemu zaskoczeniu dostałam nawet bezmięsną wersję z cebulą i marchewką. My przygotowaliśmy polskie LECZO, które rozbiło bank. Po kolacji pakowanie bo to już jutro - dzień wyjazdu na "objazdówkę po zachodniej Mongolii". Gotowi - teraz pora się wyspać – a tu znowu klops, oczy jak pięć złotych i nie ma opcji aby zasnąć. Udaje się nam w okolicach 4, pobudka o 6 masakruje nas nie lada. Może uda się pospać
w aucie?
Aga.















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz