Od momentu przekroczenia granicy widać, że Chińczycy to pracowici ludzie. Wszędzie roi się od uprawnych pól, sadów, ogródków. Klimat, przynajmniej w prowincji Inner Mongolia, jest taki sam jak w Mongolii – więc jednak jak się chce to można :) Zatrzymujemy się w Datong, trzy milionowym mieście (czyli populacja taka jak w całej Mongolii). Mimo takiej populacji jest tutaj naprawdę bardzo przestronnie i w ogóle nie czuć tych tłumów ludzi, w sensie nie doskwiera nam to. Wzdłuż wszystkich ulic rosną wysokie drzewa, które rzucają nieoceniony cień. Można zatem śmiało przemieszczać się w samo południe i to na pełnym luzie. Oj tak, temperatury są tu naprawdę wysokie (ponad 30 stopni C o poranku).
Czas na powolny obchód miasta. Zaopatrzeni w prażony bób i orzeszki ziemne prażone w towarzystwie kawałków ostrej papryczki (żegnaj mongolska posucho!) kręcimy się po uliczkach. Odwiedzamy ciasne stare miasto z, jakby to powiedział mój mąż, typowym chińskim budownictwem; lodziarnię; Taoistyczną świątynię; cukiernię i takie tam. Wieczorem docieramy na mury i to jest to. Miasto, stara część oczywiście, otoczone jest murem, a na nim co kilkadziesiąt metrów stoi wieża wartownicza. Wszystko jest bardzo ładnie i tak klimatycznie oświetlone. Na murach jesteśmy sami, a kontrast który ta cisza i pustka tworzy z rozszumianym w dole miastem jest czarujący. Wszędobylskie czerwone neony dopełniają obrazka. Zostajemy do zamknięcia bram.
Przed nami pierwsza podróż pociągiem. Są na ich temat przeróżne opinie – sprawdzimy. Jedziemy do Pingyao.
Aga.






Brak komentarzy:
Prześlij komentarz