sobota, 29 sierpnia 2015

Co w Datong’u piszczy


Od momentu przekroczenia granicy widać, że Chińczycy to pracowici ludzie. Wszędzie roi się od uprawnych pól, sadów, ogródków. Klimat, przynajmniej w prowincji Inner Mongolia, jest taki sam jak w Mongolii – więc jednak jak się chce to można :) Zatrzymujemy się w Datong, trzy milionowym mieście (czyli populacja taka jak w całej Mongolii). Mimo takiej populacji jest tutaj naprawdę bardzo przestronnie i w ogóle nie czuć tych tłumów ludzi, w sensie nie doskwiera nam to. Wzdłuż wszystkich ulic rosną wysokie drzewa, które rzucają nieoceniony cień. Można zatem śmiało przemieszczać się w samo południe i to na pełnym luzie. Oj tak, temperatury są tu naprawdę wysokie (ponad 30 stopni C o poranku).
Jedziemy obejrzeć tutejszą główną atrakcję: jaskinie Yungang. W skałach ciągnących się kilkaset metrów wykute są groty, a w nich ogromne i maleńkie posągi Buddy. Wszystkich figur jest tu 5000. Największa z nich ma coś około 17 metrów wysokości. Robi wrażenie. Dla uzupełnienia braków jeszcze mała rundka po muzeum prowincji. Po długim spacerze wśród tysięcy postaci Buddy oraz równie powalającej ilości chińskich turystów czas wrzucić coś na ząb :) Jedziemy na bazar w poszukiwaniu garkuchni. Jacek napiera szarżą na stanowiska z grillem (mięsa i ryby), ja znajduję wielką lodówką z nabitymi na szaszłykowe patyczki warzywkami z dominacją grzybów. Wybieram pęczek maleńkich białych grzybków, liść pok-choy, boczniaki, szitake, 2 rodzaje tofu i fasolkę. Pani kucharka wrzuca to wszystko do garneczka z wodą i dodaje oliwę z ostrą papryką. Po trzech minutach dostaję swojskiej roboty nudle (z których słynie Datong) zalane przygotowaną miksturą a na wierzchu mistrzostwo świata – kleks z pasty z orzeszków ziemnych. Ja to chyba dla takich chwil żyję. Jest tak smacznie, że łzy cisną mi się do oczu. Kocham ten stan – pyszności i ja, sam na sam. Dociera Jacek i również zainteresowany tylko swoją zdobyczą cmoka z zachwytu. Grillowane mięsa i smażone ryby pachną kuminem i słodką papryką. Zostajemy do środy ;)

Czas na powolny obchód miasta. Zaopatrzeni w prażony bób i orzeszki ziemne prażone w towarzystwie kawałków ostrej papryczki (żegnaj mongolska posucho!) kręcimy się po uliczkach. Odwiedzamy ciasne stare miasto z, jakby to powiedział mój mąż, typowym chińskim budownictwem; lodziarnię; Taoistyczną świątynię; cukiernię i takie tam. Wieczorem docieramy na mury i to jest to. Miasto, stara część oczywiście, otoczone jest murem, a na nim co kilkadziesiąt metrów stoi wieża wartownicza. Wszystko jest bardzo ładnie i tak klimatycznie oświetlone. Na murach jesteśmy sami, a kontrast który ta cisza i pustka tworzy z rozszumianym w dole miastem jest czarujący. Wszędobylskie czerwone neony dopełniają obrazka. Zostajemy do zamknięcia bram.

Przed nami pierwsza podróż pociągiem. Są na ich temat przeróżne opinie – sprawdzimy. Jedziemy do Pingyao.

Aga.



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz