Przejazd i dotarcie do Abchazji to przygoda sama w sobie. W autobusie do Gruzji spędziliśmy kilkanaście godzin, jesteśmy w Batumi. Łapiemy tu od razu marszrutkę do Zugdidi i dalej taksówkę do INARU skąd już pieszo, przechodząc przez most, przekraczamy granicę Gruzińsko-Abchazką. Spod granicy (in the middle of nowehere) jeszcze tylko jeden autobus do Gali i stamtąd już ostatnia przesiadka na autobus prosto do Suchumi. Łącznie 25h pięcioma środkami transportu. Jesteśmy!
Pierwsze wrażenia: skąd tu na drogach tyle krów? Samochody robią między nimi slalomy. Dookoła żadnych wiosek, po prawej stronie bujne zarośla i po lewej to samo. Nie mijamy żadnych pól uprawnych, sadów, gospodarstw, wiosek. Pojedyncze zabudowania, które napotykamy to pustostany, które wszędobylska zieleń zdążyła już zagrabić. Są też osiedla, a właściwie dwa bloki po środku chaszczy. Puste. Cóż, widać od razu, że kiedyś to się tutaj coś, nie do końca fajnego, działo. Cały galimatias wojenny w Abchazji to walki o jej niepodległość. Ostatnia wojna między Abchazami (wspieranymi zbrojnie przez Rosjan) a Gruzinami (do których to oficjalnie Abchazja należy) miała miejsce w latach 1992-1993. Lecz historia tego konfliktu jest nadal bardzo świeża gdyż ostatnie walki miały tu miejsce w 2014 roku. Abchazja nadal nie jest uznawana przez świat jako niezależna republika (tzw. państwo nieuznawane jak np. Kosowo czy Osetia Południowa), uznaje ją tylko Rosja, Nauru, Nikaragua i Wenezuela. Gdy od naszego gospodarza dowiadujemy się więcej o toczonych tu wojnach i to z punktu widzenia kogoś, kto w nich uczestniczy, zastany obraz coraz mniej nas dziwi.
Suchumi robi na nas wrażanie wielkiej wioski. Jest tu co prawda kilka wieżowców ale wszystkie są opuszczone, a w ścianach widać gołym okiem dziury po kulach 'armatnich'. Reszta zabudowań to domki, takie same jak gruzińskie – z przestronnym wnętrzem i okalającym je tarasem. Ale one też stoją puste, praktycznie co drugi dom nie jest zamieszkany. Do tego dla kontrastu po ulicach jeżdżą same luksusowe auta (lexusy, bmw, merasie). Na oko jest ich 95%. Czas na pierwszy abchazki posiłek. Wspomnę też, że są to również nasze pierwsze chwile z językiem rosyjskim i cyrylicą ;) I tak wydaje mi się, że zamawiam ziemniaki z jajkiem, a dostaję rosół na vegecie (całe szczęście, że wspomniałam: ja wegetarianiec). Posilam się zatem glutaminianem sodu, a Jacek kośćmi, bo w zamówionym szaszłyku było ich więcej niż mięsa. No... chyba nie jest to najlepsza knajpa w Suchumi. Sytuację ratuje zimne piwko, drugie sprawia, że obiad nie był taki zły ;) Czas na sen, bez dwóch zdań.
Spacer po stolicy Abchazji to sama przyjemność, nie ważne gdzie cię nogi zaniosą – tyle tu ‘egzotyki’, że nie wiadomo na czym zatrzymać wzrok. Ogromne dworce kolejowe (oczywiście puste i zarośnięte) wyglądające jak siedziby oper czy wielkich teatrów, cała nadmorska promenada to opuszczone i nie mało zniszczone imponujących rozmiarów budynki/budowle. Kiedyś pewnie miały na celu zdobić, dziś robią wrażenie w inny sposób. Klimat dla ‘liubicieli’ ;) Nam się to bardzo podoba, choć zdajemy sobie sprawę, iż zastany obraz jest wynikiem cholernie nie fajnych czasów, które wciąż są tu żywe. Turystyka dla ‘braci’ Rosjan działa tu w najlepsze, co kilka metrów stolik, starsza pani i oferta kilkudziesięciu całodniowych wycieczek. Mnóstwo osób z tego korzysta. My poradzimy sobie sami :)
Na szczęście ‘przygoda’ z jedzeniem już się nie powtarza i trafiamy do fajnej knajpki z przepysznymi specjałami kuchni abchazkiej. Kosztujemy tradycyjnego chaczapuri, bułeczek różnej maści (z kartoszką, mięsem, kapustami), pasty z kapusty i orzechów włoskich, wędzonych i białych serków (niteczki), czerwonej fasoli w pomidorach i z dużą ilością kolendry. Jacek wszędzie gdzie się da wcina ryby w każdej postaci. I o to chodzi. Dość tych rozkoszy stolicy, ruszamy dalej skosztować górskiego klimatu. Startujemy z Gagry, miejscowości wciśniętej między góry a Morze Czarne. Kupujemy swojskie wino, krążek (a właściwie krąg, wiadomo jaki to człowiek na sery łasy) plus prowiant na kilka dni i ruszam stopem nad jezioro RICA. Jako, że nasz autostopowy kierowca przedstawia nas na granicy parku krajobrazowego jako swoich przyjaciół, strażnik nie chce od nas opłaty wejściowej. Duża RICA okazuje się bardzo zatłoczonym miejscem (jako, że da się pod same jej brzegi dojechać samochodem po asfaltowej drodze) więc decydujemy się jeszcze tego samego dnia dojść nad jezioro MAŁA RICA. Tam już tylko pieszko można się dostać więc liczymy na mniejszy tłum. Podejście jest bardzo wymagające i zajmuje nam prawie trzy godziny ciągłego marszu pod górę – ale warto, jest pusto i przepięknie. Wręcz bajkowo. Mamy całe jeziorko tylko dla siebie :) Kolejnego dnia chcemy ruszyć już wyżej w góry ale po drodze łapie nas taka ulewa, że po 2 godzinach stania pod drzewem i cali przemoczeni (mi przemókł nawet plecak, a w nim śpiwór) wracamy nad RICĘ i tam znajdujemy cichy zakątek przy opuszczonym sanatorium, na drugim brzegu. Rozbijamy namiot i gotujemy kolację: makaron z serkiem topionym. Nasz konik trekkingowy. Następnego dnia kolejne podejście. Wciąż pada ale zabezpieczyliśmy się tak, że nie przemakamy. Pokonujemy ładny kawałek drogi i docieramy na przełęcz na trasie do wioski Pshu. Na samej przełęczy (na wysokości ok 2600 m n.p.m.) znajdujemy pustą chatkę pasterza. W środku jest koza (piecyk), przygotowane drewno więc adaptujemy ją na naszą noclegownię tej nocy. Deszcz cały czas popaduje. Miejsce jest wspaniałe, jak to na przełęczach bywa widok jest onieśmielający. Po jednej stronie mamy ośnieżone szczyty (droga do chatki też jest jeszcze zasypana śniegiem) a po drugiej zieloną dolinę wciśniętą między góry. O czwartej nad ranem budzą nas czyjeś głosy i krzątanina przed chatką. Okazuje się, że jakieś auto zakopało się w śnieżnych zaspach leżących na drodze. Szukają łopaty. Nic nie poradzimy, u nas łopaty niet. A kto wy, turisty? Da. Charaszo, śpijcie. Po kilku godzinach udaje im się wyjechać. Na odchodne śpiewają ‘Jabłonie i grusze’. Nocka była strasznie zimna więc włączając kilka godzin przygody i to, że przemarzliśmy oraz fakt, że wciąż pada – wracamy w niższe partie. Dochodząc do główniejszej drogi łapiemy stopa i wracamy z rosyjską rodzinką – wieczorem jesteśmy ustawieni na disco!
W Gagra zostajemy na dwie nocki. Nocleg mamy u najbardziej wścibskiej pani na świecie. Babina wchodzi do naszego pokoju bez pukania i zadaje pytań bez liku (muszę się nauczyć po rosyjsku kilku zdań na takie okazje ;). Na razie zachowujemy spokój ale to tylko dzięki jej uroczemu psu, suczce RICA, która jest tak urocza, że skupiamy się na kontaktach z nią a nie jej właścicielką. Czas na dyskę, ha ha, hi hi, hejże hola! Prysznic, pachnidła, żele, pomady – żartuję, wskoczyliśmy w dżiny. Po drodze mijamy same lokale z ofertą dyskotekową, lasery, dym, kolorofony. Wow, a ponoć idziemy do najlepszego lokalu – to się będzie działo. A tu nagle – ciemność i cisza. Zgasło światło w całym mieście, nie widać ni hu hu. Stoimy. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności postanowiliśmy przeczekać na plaży, zakupiliśmy zimne piwka i serek wędzony (jeden sklep był oświetlony latarkami, właściciel powiedział, że to tutaj normalne i za chwilę prąd zostanie włączony (tylko jak długo to dla nich chwila?). Czekamy 3 godziny obserwując świetliki i rozważając nad nieoczekiwanymi zwrotami akcji ;) Prądu nie ma, dyski nie będzie, wracamy do naszej Gospodiny.
Aga.
















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz