środa, 15 lipca 2015

MONGOLIA – wyprawa na zachodnie rubieże / część 1


Troszkę zamuliliśmy, ale jak się okazuje po dotarciu na miejsce zbiórki, nie my jedni. Na organizatora, zwanego później liderem – najbardziej doświadczonego członka załogi, czekamy ponad godzinę, a na koleżankę, która odpowiedzialna była za zaprowiantowanie 2 godziny. Nikt nawet nie mruknął na ten fakt. Naszym pojazdem na najbliższe 3 tygodnie jest UAZ 452. Niestety wersja jest bagażnika na dachu, a patrząc na te wszystkie klamoty, które musimy jakoś ze sobą zabrać, marnie to widzę. Jest nas dziesięcioro: Odsy - marketingowiec, Zolo – księgowa, Tamir – grafik, Luya – IT, Nome – była modelka, Ania – Ania, Undra – menadżer restauracji, Gana – nauczyciel i Bagi – kierowca, plus oczywiście nasza dwójka. Każdy ma po kilka toreb, w jednej wielka poduszka pierzasta, w drugiej kołdra, w trzeciej materac, taki wojskowy, w czwartej jakieś ciuchy no i jeszcze nie zapominajmy o plecaczku podręcznym bądź też torebuni. 

Dziś mamy do zrobienia ok. 450 kilometrów a trzeba wam wiedzieć, że po Mongolii jeździ się średnio 40 na godzinę i to jak droga na to pozwoli, czasem jest to 10, 20 km/h. Zaczynamy ładnym asfalcikiem ale po kilkudziesięciu kilometrach koniec, droga to po prostu ślady innych pojazdów na stepie. Zatrzymujemy się na piaskowych wydmach u podnóża gór, niebo jest zachmurzone, gdzieniegdzie przyświeca słońce. W dole widzimy osadę hodowców wielbłądów. Niesamowicie.

Pod wieczór docieramy do narodowego parku ORKHON, deszcz już ładnie pada. Obowiązkowy punkt widokowy to krawędź kanionu, w dole którego płynie rzeka. Nad nami lata kilka sokołów. W związku z pogodą zapada decyzja: dziś śpimy w gerze (jurta). W takich miejscach rodziny często mają dwa gery: jeden, w którym mieszkają i drugi dla turystów, gości. Na przywitanie zostajemy poczęstowani ajragiem (u nas znany bardziej pod nazwą kumys – 2-3, czasem 4% alkoholu z mleka końskiego) i suszonym serem (również z mleka końskiego). Dziwne, ale smaczne na swój sposób. Szczególnie ajrag bo ser bardzo ciężko pogryźć. Jacek od pierwszego łyka zakochuje się w ty trunku.

Jest już po 21 więc czas zająć się kolacją. Umowę mamy taką, że gotuję sobie sama bo jako jedyna nie wpylam mięsiwa. Uczciwie i bezpieczniej. Co do reszty: Gana przyprowadza żywą owcę i kładzie ją na pleckach na przygotowanym brezencie (wspomnę tylko, że wszystko odbywa się bez jednego beeknięcia/meeknięcia/odgłosu wydanego przez owcę) i przecina kilkucentymetrowy kawałek skóry w okolicach serca, do którego wkłada swoją dłoń i kciukiem przerywa owcy główną aortę. Owca umiera w kilka minut, a cała krew zostaje w środku. Jak to niektórzy mawiają: trzy ruchy i głuchy. Potem to już mały pikuś: skórowanie, ćwiartowanie, czyszczenie flaków, itd. Krew, która została na brezencie ląduje w miseczce razem z czosnkiem i mąką, wlana do flaka stworzy „kaszankę”. I teraz tak: do gorącej wody wrzucamy „kaszankę”, podroby (płuca, wątroba, części z głowy, nogi i gotujemy. Nie, nie zapomniałam o przyprawach – przypraw się nie dodaje. Wyciągamy do wielkiej michy i podajemy. Każde bierze w łapkę co lubi i zajada. Nic się marnuje – jedzą ścięgna i szpik. Zostaje sama kość. Aha, ale co z wodą po ugotowanych podrobach – a no wsypuje się do niej ryż i jak się ugotuje to mamy zupę, takie drugie danie po ogryzionych kąskach. Prawie bym zapomniała, równocześnie skórowany i rozparcelowywany jest marmut, taki stepowy suseł. Jego się po prostu smaży w kawałkach. Wszystko dzieje się w jednym gerze więc mimo, że grzecznie ugotowałam sobie grochówkę czuję jakbym sama zjadła pół tej owcy i pół marmuta, przez pory. Za młodu, razem z moim tatą, robiliśmy takie rzeczy jak zabijanie i oprawianie/rozbieranie zwierza, ale… wyglądało to z goła inaczej. Wszystko odbywało się w sterylnej wręcz czystości. Wszystko było wyparzane, opalane, krojone na czystych deskach wyparzonymi nożami. Flaki były czyszczone kilka razy, płukane, skrobane, zasalane. Brezent na klepisku i płukanie flaków wodą z rzeki, do której kupę robią kumple zabitej owcy zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Niemniej jednak Jacek jadł wszystko po kolei, oblizywał się jak trzeba i przeżył więc wygląda na to, że wszystko było ok. Z pozostałego mięsa przygotowano jeszcze jedno danie, khorkhog. Oryginalnie wygląda to tak, że z zabitego zwierza wyciąga się przez odbyt wszystkie flaki i tą samą drogą faszeruje się go rozgrzanymi do czerwoności kamieniami. Odbyt zatykamy i samowar gotowy. W naszej wersji mięso razem z kamieniami poszło do takiej dużej kanki do mleka, którą szczelnie zamknięto i mięso się w niej ‘parowało’.

Około pierwszej w nocy jesteśmy po kolacji. Czas na toasty. Wódkę pije się tu z jednego naczynia, każdy po kolei i z toastami. Jedna runda trwa około pół godziny. U la la. Śpimy w tym samym gerze, w którym miała miejsce cała masakra, yyy…, znaczy kolacja. Jest bosko ;).

Aga.




















 






 




1 komentarz: