Od kilku lat, żeby zrobić trekking w parku Singalila, potrzebny jest przewodnik. Można pójść na łatwiznę i wynająć kogoś z agencji turystycznej, ale to już nie na nasze kieszenie. Udało nam się poznać jednego przewodnika na mieście. Nabin jest w naszym wieku i od 10 lat chodzi po okolicznych górach. Dogadujemy się świetnie, jest mega wesoło więc zapowiadają się przyjemne dni. Tym bardziej, że szlak wiedzie tak, iż cały czas idziemy w kierunku Himalajów. Jak na dłoni mamy Mt. Everest z Makalu i Lotse, przez Kanczendzongę, aż po najwyższy szczyt Bhutanu, Gangkar Punsum. I dlatego właśnie zawsze warto było, jest i będzie włożyć trochę wysiłku aby się w takim miejscu znaleźć.
Pierwszym naszym przystankiem była miejscowość Tumling. Jak to również zwykle pierwszego dnia bywa, łatwo nie było. Srogie wspinanie przez pięć godzin robi swoje dla niewprawionych mięśni. Za to chociażby dla kolacji, którą nam tam zaserwowano, warto było. Usmażone w złociutkiej skórce, chrupiące ziemniaczki i zupa grzybowa jako starter, a dalej obowiązkowy ryż plus jajeczne i warzywne curry, warzywka smażone z masalą, tybetański chleb (taki wytrawny pączek z dziurką) i paleta przeostrych pikli. A wszystko w najlepszym wydaniu, ale jakbyście zobaczyli panią, która nam to przygotowała, wydałoby wam się to oczywiste – przepiękna kobieta w maminym wieku i z sercem na dłoni. Dodam jeszcze, że tą noc spędzamy nie w Indiach, a w Nepalu. W ogóle nasza droga wiodła będzie wzdłuż granicy Indyjsko-Nepalskiej, a przed nami z dziesięć granicznych punktów kontrolny. No i kto by pomyślał, że podczas tej podróży uda nam się jeszcze do Nepalu wyskoczyć ;) Po kolacji ekipa z Kalkuty zaprosiła nas na ‘rododendrona’ – jak nazwali lokalny trunek, ponoć z rododendrona właśnie przyrządzony. A że rośnie ich tu na potęgę, można uwierzyć. Skosztowaliśmy, smak jak to smak domowych wódeczek – bimbrowy, więc nie taki zły ;) Ale skosztowanie trunku okazało się tylko pretekstem do niezłej imprezki. Śpiewy w indyjskim wydaniu, chłopców oczywiście, ale i przy naszym akompaniamencie (człowiek zdolny to i szybko się uczy, no nie?!). Nasi towarzysze zażyczyli sobie od nas, nie że byle jaką polską piosenkę, musiała być polska piosenka o miłości. Udało nam się zaśpiewać kilka wersów ‘Dla Ciebie’ Ballad i Romansów. Przetłumaczonym tekstem byli zachwyceni, a kto jak kto, ale Indusi znają się na ‘love songach’.
Rano okazało się, że chłopaki dogadali się już z naszym przewodnikiem i dziś idą z nami. Cel: Sandakhphu (3636 m n.p.m.). Przed nami jedynie 20 kilometrów marszu, ale po drodze schodzimy kilometr aby zaraz wejść półtorej w górę, przewyższenia oczywiście. Oj łatwo nie było, doszliśmy na miejsce już po zmroku. Chłopaki tak dostali w kość, że pół godziny po dotarciu na miejsce (a godzinę po tym jak dotarliśmy my) podjęli decyzję, że jutro wracają już do Darjeeling (w planach mieli jeszcze dwa dni marszu). Pewnie, w końcu to ma być przyjemność!, a ostatni dzień łaskawy dla nich nie był. Szczęśliwie dla nas był, ale my to co innego, my lubimy się pomęczyć w takich okolicznościach przyrody. Milan i Santanu zaprosili nas do siebie w Kalkucie. Skorzystamy z przyjemnością, bo chłopaki są naprawdę weseli. Fotograf/kucharz i filmowiec. Przeca to idealne towarzystwo dla nas ;) Tak więc plany są, jeszcze kilka piosenek na do widzenia i żegnamy się z nimi. Ponoć jutro o wschodzie słońca czeka na nas piękny widok na ośnieżone szczyty jak na wyciągnięcie ręki. Faktycznie, jest przepięknie!
Dziś przed nami droga do Phalut (3600 m n.p.m.) i ten odcinek okazuje się najpiękniejszym. Szliśmy graniami, a w dole widoczne były nepalskie wioski, poletka. Nad nimi górował Mt. Everest z ‘ekipą’. Zaczęła się też pojawiać inna zwierzyna hodowlana - jaki, a zacienione miejsca skrywały śnieg i zamarznięte źródełka. Mało tego, widzieliśmy czerwoną pandę. To było coś! Nabin chadza tu od dziesięciu lat i widział ją do tej pory jedynie dwa razy, i to nie z tak bliska. Żeby nie było, że ją głaskaliśmy… Wyszła sobie na drogę jakieś sto metrów przede mną i tak stała kilka minut obserwując sobie człowieczka w zielonej kurtce i spodniach w kwiatki. Popatrzyliśmy sobie zatem na siebie i poszliśmy dalej, każdy w swoją stronę. I jak tu się nie zapuszczać w dzicz?!
Po nocy w Phalut wstaliśmy dosłownie zamarznięci. Na zewnątrz wszystko, łącznie z jakami, było pokryte szronem. Umycie zębów i twarzy to nie lada wyczyn, nie wspominając o całej reszcie, której przyznam bez bicia nie ruszaliśmy od trzech dni ;) No nic, jak to na trekkingach. Człowiek nie jest taki… Dziś schodzimy już w niższe partie więc powinno być chociaż ciut cieplej. I tak jest. Przemierzamy trasę poprzez przepiękne bambusowo-rododendronowe lasy z domieszką drzew sosnowych. Sceneria jak z dobrego teatru. Wokół mnóstwo, dosłownie mnóstwo ptactwa przygrywającego nam do marszu, sama rozkosz. Tak mój drogi panie, to można spacerować, spacerować i spacerować. Doszliśmy do Ghorkey i po trzech dniach jedzenia thali (a tylko pierwszego było naprawdę smaczne) i zupek chińskich, zwanych tutaj noodle soup, z nieukrywaną radością dajemy się uraczyć aloo parathą. I to w dodatku chyba najlepszą jaką jedliśmy (piszę ‘chyba’, bo jak człowiek głodny to wszystko ‘chyba’ najlepsze na świecie, choć jak wspomniałam przez ostatnie dni thali w siebie wmuszaliśmy). Przemiły godzinny odpoczynek i umycie stóp pod pompą, a potem wysuszenie ich i wygrzanie w pełnym słońcu – bezcenne. Jeszcze dwie godziny marszu tego dnia przed nami i docieramy do Raman (mikro wioski). Zostajemy na noc u przemiłej rodzinki. Na podwórku dzieciaki bawią się piłką, ale jak to w górzystych terenach bywa, piłka jest na sznurku. No bo jak ma się podwórko, które dwadzieścia centymetrów obok domu kończy się przepaścią, i to taką na metrów kilkaset, jakoś trzeba się asekurować ;) Któżby za tą piłką ganiał? Tutaj nie ma autów! Ja natomiast od razu wkraczam do kuchni aby poznać szefową – panią domu i zagrody. Na początku wszyscy nazywają mnie bahini – młodszą siostrą. Po jakimś czasie okazuje się, że jestem starsza od gospodyni o rok więc automatycznie awansuję (przy akompaniamencie kołysania głową na boki) na didi – starszą siostrę. Wspólnie zatem z moją bahini zabieramy się do gotowania. Na początku było tak jakoś ‘nieufnie’, ale jak bahini zobaczyła jak posługuję się starym, pordzewiały i wielkim tasakiem aby w rękach posiekać jarmuż, w kuchni zrobiło się bardzo wesoło, gwarno i co chwila pojawiały się dla mnie nowe rzeczy do posmakowania, skosztowania i poobserwowania moich na nie reakcji. Sfermentowana z drożdżami pszenica, smażony kmin zalany ‘rododendronem’, do wypicia (bo mam katar, a to ma mnie uleczyć), mega ostra (sławna w tych stronach) okrągła papryczka, zasolona, nasiona dzikich kwiatów, domowe pikle (za….ście osteee i pyszne). Nic mnie nie złamało więc kołysaniom głowy, w geście uznania, nie ma końca. Kolacja będzie zatem ostra jak trzeba, bahini nie żałuje chilli ;) Gotujemy na dwóch paleniskach (piec domowy jest przepiękny, gliniany, odnawiany gliną co kilka dni), w kuchni jest czyściutko. Moje serce podbiła kamienna tablica z kamiennym wałkiem, służąca jako moździerz. A to co na niej przygotowałam pod pieczą bahini było re we la cyj ne!!! Taki czatnej/pasta z utartego imbiru, nasion dzikiego kwiatu (smak taki troszkę dyniowo-kwiatowy), papryczki z solanki i z dodatkiem sfermentowanego białego sera/twarogu z mleka jaka. No po prostu łzy w oczach, i to nie z powodu ostrości. Po kolacji oczywiście wspólne śpiewy, palenie papierosków i śmieszne opowieści, co tam komu do głowy przyszło – zrobiły taką atmosferę, że przed dziewiątą wszyscy padaliśmy z nóg. Rano zostawiłam bahini papieroski, które chciała nauczyć się palić (ku ucieszę męża i dzieci) jak didi. Ja dostałam jedną z bransoletek zdobiących ręce mojej siostry. Na do widzenia bahini powiedziała, że to był pierwszy raz kiedy turysta wszedł do jej kuchni i spędził z nimi wieczór. Aż dziwne. To co ci ludzie tu robią? A no zamykają się w swoim pokoju i czekają aż podane im będzie. Jak kto lubi, ja natomiast, póki ktoś mnie z kuchni nie wygoni – sama nie wyjdę ;)
Rano zostaje nam kilkanaście (może z 15) kilometrów do zrobienia. Idzie jak z płatka. Plus trzy godziny jazdy terenówką (taki tutejszy autobusik) przez uprawy przypraw, sady owocowe i plantacje herbaty, i jesteśmy, w sam raz na świętowanie Nowego Roku, w Darjeeling. W pół godziny po przyjeździe spotykamy naszych kochanych Gujańczyków i plany same się tworzą. Balujemy do rana i słuchajcie moi mili, mamy w tym roku o cztery godziny, i to z ogonkiem, dłuższy rok! Niech nam się wiedzie, wszystkim według zasług. A co!
Drugiego dnia nowego roku Nabin zaprasza nas na kolację, noworoczną taką. Żeby nie było, jego siostra specjalnie przyszła, żeby coś dla nas upichcić, Nabin tylko odgrzał (bo mieszka sam, z bratem) ;) Było pysznie i bardzo emocjonalnie. Dużo ciepłych słów, wspólne biesiadowanie, oglądanie rodzinnych zdjęć. Wychodzimy obładowani prezentami i planem na dalszą podróż. Przed nami Assam, który mamy nadzieję stoi dobrymi drogami, bo dla naszych skuterów to rzecz niezbędna. Jedziemy na wyspę Majuli (na rzece Brahmaputra) na obchody Magh Bihu – święta z okazji zakończenia sezonu zbiorów płodów rolnych.
Aga.




















Coś niesamowitego...
OdpowiedzUsuńPrawda, było pięknie.
UsuńAle będzie gotowanie jak wrócisz:) Tyle inspiracji! Bosko piszesz, cudownie się to czyta:)
OdpowiedzUsuńNo weź! bo się w sobie zamknę ;) Dzięki.
UsuńA o naszym 'babskim gotowaniu' to już Jacek słuchać nie może ;)
Witamy Was ponownie!Dziękujemy za pozdrowienia dla całej naszej rodzinki.Mamy nadzieję,że nie jest zbyt póżno na złożenie Wam życzeń z okazji Nowego Roku. Niech ten Rok będzie dla Was szczęśliwy miarą Waszych cudownych przeżyć w tej arcyciekawej i niesamowicie bajkowej podróży! Niech przyniesie to wszystko, co najcenniejsze-szczęście,zdrowie,pomyślność i radość przeżywania każdej chwili. Cały czas jesteśmy z Wami w tej podróży, czytając "od deski do deski"Waszego bloga-super pisanego. Pozdrowienia od całej naszej rodzinki-Ania i Marek R.
OdpowiedzUsuń:):):)
UsuńDziękujemy Wam ślicznie za życzenia i miłe słowa.
I my przesyłamy Wam wszystkim, całej rodzince, moc noworocznych życzeń z pozdrowieniami prosto z Sikkim. Do zobaczenia niebawem.
Piekne miejsca, super foty, czyta się na jednym wdechu ...cóż więcej mozna dodać, no tak wokół wspaniali ludzie :), z pozdrowieniami kerim131 :)))
OdpowiedzUsuń