Ostatnie dwa tygodnie upłynęły nam przemiło na snuciu planów odnośnie dalszej podróży. Zerknęliśmy w tył, i w przód, i na boki i zdecydowaliśmy, że zostajemy w Indiach do końca lutego. Ale to tyle, więcej zdradzała nie będę, bo znając nas plany mogą się zmienić jeszcze naście razy.
Tak jak u ludzi, którzy przyjeżdżają tu na tydzień, a zostają na 6 lat ;) Pięknie jest znaleźć swoje miejsce na ziemi. Albo jak Portugalczycy, którzy stworzyli tu metropolię, w latach swojej świetności przewyższającą liczbą mieszkańców Lizbonę czy Londyn. Mówię o miejscu, które nazywa się Stare Goa i na które składa się obecnie kilkanaście kościołów, ot co. Wszystkich wybiła zaraza i teraz miejsce to świeci pokaźnymi budowlami w różnym stadium rozkładu. Pojechaliśmy tam skuterami, każdy na swoim. Trzeba zacząć się przyzwyczajać ;) Oj muszę jeszcze raz wspomnieć, że samowolka uprawiana na drogach przechodzi czasem najśmielsze oczekiwania. Niemniej jednak jazda na skuterku to niezły ubaw dający niezależność. Bardzo mi się to spodobało.
Wracając do planów to wiadomo, zacząć trzeba od literatury czyli tej przyjemniejszej części. Zauroczyła mnie książka, a właściwie opisana w niej historia, „Gang Różowego Sari” (Amana Fontanella-Khann). Autorka opisuje w niej historię Sampat Pal, kobiety walczącej o prawa swoich rodaczek w tym skorumpowanym do cna możliwości kraju. Znacie mnie, więc powiem jedno, polecam serdecznie ;). Udało mi się również wreszcie znaleźć polecaną już w Mongolii przez Małego (dzięki!po stokroć dzięki!) książkę „Shantaram” (Gregory David Roberts). Co prawda jestem jeszcze w trakcie jej czytania, ale nie mogę się od niej oderwać. Historia kolesia, który uciekł z więzienia w Nowej Zelandii i trafił do Bombaju, gdzie zaczynają się jego ‘przygody’ w slumsach. Jacek śledzi historię miliona zbuntowanych („Indie. Miliony zbuntowanych.” [V.S. Naipaul]) gdzie losy mieszkańców tego przeogromnego kraju zostają wybebeszone z ich słabości i boleści, z którymi na co dzień się zmagają. Wiadomo - kasty, więc wesoło nie jest. „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk przerabialiśmy kilka lat temu. Na szczęście jest moja mamcia, która czyta ją teraz i co jakiś czas przypomina nam jakieś „smaczki”. Przepraszamy Jarosława Kreta, ale jego „Moje Indie” nas nie przekonały i owa książka nie zasiliła naszego księgozbioru, a może nie słusznie ;) Kto to wie! Człowiek taki jest i co zrobić, z zasady Jarosławom mówimy NIE! ;) Przypomnieliśmy sobie dla hecy również „Pociąg do Darjeeling” Wesa Andersona. I love it!
Prócz przygotowań ciągle plażujemy, podglądamy ludzi (lokalsów i turistasów) przy ich codziennych rytuałach no i wiadomo, wciąż próbujemy nowych smaczków. O tak! Nie nudzimy się tu wcale a wcale. Wspomniałam wcześniej o niezależności, którą daje skuter i teraz przykład o co mi dokładnie chodziło. Dziś, aby przejechać około 70 kilometrów musieliśmy użyć autobusu i pociągu, i zajęło nam to jedyne 6 godzin ;)
Zatem zaopatrzeni w lektury na najbliższe miesiące (jeśli okażą się one warte uwagi, wspomnę o nich w przyszłości) opuszczamy Arambol i stan Goa. Po 6 tygodniach stało się i zakupiliśmy wreszcie bilety na pociąg do Kalkuty. Przed nami 40 godzin jazdy. Trzymajcie kciuki!
Aga.
Zatem zaopatrzeni w lektury na najbliższe miesiące (jeśli okażą się one warte uwagi, wspomnę o nich w przyszłości) opuszczamy Arambol i stan Goa. Po 6 tygodniach stało się i zakupiliśmy wreszcie bilety na pociąg do Kalkuty. Przed nami 40 godzin jazdy. Trzymajcie kciuki!
Aga.







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz